środa, 26 października 2011

Jackowo, pod którym leży Warszawa

Nie daje mi spokoju, że nie dzielę się z Wami na bieżąco końskimi przemyśleniami, których mam we łbie tym więcej, im dłużej mnie nie ma w stajni. Nie robię tego dlatego, że chciałem zachować choćby minimum chronologii, przepisując tutaj wszystko to, co naskrobałem wcześniej w przypływie grafomańskiego entuzjazmu na Facebooku.

Przyszedł więc czas na dwa przysłowiowe słowa, na temat pierwszej wizyty w Jackowie! Tak tak, to tam gdzie kowal pokazał mi swój wielki... Pilnik do kopyt.

Google rządzi, Google radzi, Google nigdy cię nie zdradzi. Tak oto wziąłem się za szukanie stajni w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, czyli Ząbek. Znalazłem kilka ciekawych stajni, wśród nich nie było jednak Jackowa. ZONK... Jak znalazłem Jackowo? Sam już nie pamiętam, w każdym razie zadzwoniłem i umówiłem się na rekonesans. Po obiecującym rekonesansie przyszedł czas na pierwszą "roboczą" wizytę w stajni, podczas której zamierzaliśmy doznać wielkiej radochy z jazdy wierzchem.

Przyjechaliśmy z Beatką, Mateuszem i małą Hanią. Mateusz, jako doświadczony jeździec, który kiedyś tam na pierwszej swojej jeździe galopował i pojechał w teren, dostał Cyrankę.
Beatka dostała Błyska. Mnie się trafiła Dona a Haneczka, z pewną taką nieśmiałością, dosiadła Kacyka. Mateusz szybko został odarty ze złudzeń, że cokolwiek potrafi. Nam z kolei, patrząc na Mateusza, łatwiej się próbowało jeździć ze świadomością, że nie jesteśmy aż tak bardzo "niekumaci", skoro po kilku poprzednich jazdach wciąż niewiele umiemy. :-)

...A dalej było tak:

[25 czerwca]
...Dziś Dona pokazała mi kto tu rządzi: "Jeżeli mówię, że teraz stoimy, bo będę żarła liście z krzaka to stoimy i koniec". :-)))
[25 czerwca o 18:49]
Ostatecznie dostałem jednak do ręki bacik i Dona zgodziła się podreptać dalej, aczkolwiek robiła to bardzo niechętnie pokazując mi, że ma mnie "w głębokim poważaniu". Na koniec jednak, gdy jechaliśmy przez las, uznała, że mogę jej mimo wszystko zasugerować którą stroną ominąć drzewo i pozwoliła sobą trochę pokierować. Szkoda, że nie mogliśmy już wtedy kłusować, bo mogło się to skończyć galopem niekontrolowanym i potencjalną moją wizytą na jakimś konarze... :-)
Jak przeczytałem na stronce naszej stajni, Dona "...jest koniem, który wymaga zaawansowanego jeźdźca". Z pewnością za takiego mnie nie uznała i właśnie dlatego ją lubię. Jest szczera do bólu, więc na pewno się dogadamy. Lubię takie kobiety :-)))
Spociłem się, niczym lis uciekający podczas Hubertusa, tylko że ja się spociłem stojąc w miejscu i usiłując z niego ruszyć upartą jak osioł Donę!

Kilka dni później wyciągnęliśmy na jazdę Julię, a ja zaklinałem rzeczywistość:

[29 czerwca]
Dziś popołudniu koniki! Będę błagał Donę, żeby mi pozwoliła trochę porządzić w naszym "związku". Dałbym jej na prezent kwiatka ale pewnie zeżre, więc może lepiej wezmę marchewkę? :-))
[30 czerwca]
Wczoraj odkryłem, że dona nie jest ani mułem ani osłem tylko prawdziwą klaczą szlachetnej półkrwi!
[30 czerwca o 10:00]
Dona okazała się znacznie bardziej chętna do współpracy niż ostatnio. Chwilami była nawet bardziej chętna niż ja, próbując przejść w galop, który mimowolnie hamowałem ściągając wodze swoimi rozlatanymi rękoma. Chyba jednak mi zaufała, że nie zrobię sobie krzywdy, bo była naprawdę bardzo do galopu chętna! Wykorzystam to następnym razem, o ile mi nie strzeli focha :-)

Poza tym była to moja pierwsza jazda od początku do końca samodzielna. Co prawda Dominika zwrzeszczała mnie (za co jestem Jej bardzo wdzięczny!), że się garbię i nie trzymam pięt w dole ani kolan przy siodle ale i tak jestem z siebie dumny!

Aha, zapomniałem dodać, że pierwszy raz w życiu spadłem z konia! Co prawda nie był to spektakularny upadek, bo zdążyłem się przytrzymać czegoś... Nie wiem czego, nie pamiętam, tak szybko się to wszystko działo... :-)) Niemniej jednak mój tyłek wyleciał z siodła.

Dona chyba naprawdę mnie zaakceptowała, pod koniec jazdy nie był już potrzebny nawet bacik, bo klacz reagowała na każdy mój sygnał. Na koniec, acz niechętnie, pozwoliła się dosiąść na oklep i spróbować kłusu bez siodła, ogłowia, wędzidła... Już nie mam poczucia, że ma mnie głęboko w zadzie :-)

Wtedy naprawdę poczułem, że się dogadamy i polubimy. Teraz, po kilku miesiącach, choć wciąż jeszcze niewiele umiem (co Doneczka doskonale potrafi wyczuć) gdy wchodzę do stajni, czuję się w Jej towarzystwie zupełnie inaczej niż kiedyś. Lubię Jej dawać żarcie. Jeszcze się wcale dobrze nie znamy ale "mamy na siebie ochotę" ;-))

QŃ-ec

Pierwsze Jackowowe koty (konie?) za płoty -  25 i 29 czerwca 2011.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie lubisz Facebooka? Możesz zostawić anonimowo komentarz poniżej, Pamiętaj jednak, że komentarze od osób mi nieznanych, zawierające linki do innych stron internetowych, będę usuwał.