Dwa fakty skłoniły mnie do tego, żeby po raz kolejny odkurzyć wyBryki - okazuje się, że odkurzanie tak samo trudno przychodzi mi w świecie wirtualnym, jak i realnym, więc trochę tylko zgarniam śmieci na bok i zabieram się za pisanie.
Z kupki śmieci zdejmuję i odkładam na półeczkę do późniejszego opisania historię Hubertusa 2012, bo choć minęło od niej już pół roku, warta jest poświęcenia jej szczególnej uwagi. W końcu w jednej z gonitw byłem lisem! Wróćmy jednak do wspomnianych już faktów.
Masz wiadomość.
Pierwszy fakt, który sprawił mi dużą radochę, to wiadomość wysłana na Facebooku przez nieznaną mi jeszcze osobiście Panią Agnieszkę, która po wizycie w Jackowie odwiedziła również moje wyBryki. Wygląda na to, że miała frajdę z czytania mojego bloga, dzięki czemu ja później miałem frajdę z czytania wiadomości od Niej. No to jesteśmy kwita! :-)
Pewnie myślicie teraz, że tytuł tego tekstu ma jakiś związek z Panią Agnieszką... Otóż nie - nie ma :-) Ma związek z niejaką Myszką, o której zamierzam dziś napisać, w związku z drugim zaistniałem ostatnio faktem, czyli moją wizytą w stajni, w trakcie której o mało nie wyzionąłem ducha.
Kilka słów o Myszce.
|
Myszka. fot. Marta Cernestean |
Myszka to „kucynka”, a także dziewczyna kucyka Filipka, z którym prawdopodobnie* ma dziecko - Mufinkę (Mufinka przyszła na świat w Jackowie i w tym właśnie momencie z kupki śmieci zgarniam oraz odkładam na półkę kolejną porcję wspomnień do opisania). Myszka i Filipek mieszkają w Jackowie od niedawna, natomiast Mufinka trafiła do nowych właścicieli. Trochę mi żal, bo to jedyny jak dotąd koń, którego znam dosłownie od urodzenia, ale o tym napiszę innym razem.
* Myszce się „zaszło” jeszcze w poprzednim miejscu zamieszkania, dlatego długo nie było pewności, czy tatusiem nie jest przypadkiem jeden z dwóch przystojnych jurnych amantów rasy Konik Polski.
Myszka jest mała, ale jest ruda i to w zasadzie wiele tłumaczy... Oprócz tego jest smukła, szybka, zwinna i sprytna. Po prostu piękna. W krótkim czasie ustawiła sobie całe stado klaczy i nawet nasza królowa Summer Gift na razie jej ustąpiła, choć sądzę, że gdy trochę nabierze sił, to pokaże Myszce gdzie rude raki zimują.
Wróćmy jednak do mojej wizyty w stajni.
Wizyta w stajni, czyli wszystko się może zdarzyć.
Z okazji Dnia Dziecka zrobiłem sobie prezent i wybrałem się do koni wieczorową porą, Przy okazji załapałem się na ostatnią konną oprowadzankę po lesie dwóch uroczych dziewczynek.
- O dobrze że jesteś Wojtek! - krzyknęła Dominika. - Pójdziesz na spacer z Kacykiem? Bo ja bym chciała wypróbować moje nowe siodło!
- No pewnie, że pójdę!
- No to pomóż tylko wyregulować strzemiona, bo Kacyk stoi już ubrany!
Wszedłem do stajni, popatrzyłem na tą malutką dziewczynkę i kompletnie nie miałem pojęcia jak ja mam Jej zmierzyć długość strzemion, skoro Ona taka malutka przy tym Kacyku... Wrzuciłem ją więc w siodło i zabrałem się do wydłużania puślisk.
- Wojtek! Czyś ty zwariował? W stajni w siodle? - wrzasnęła na mnie Pani Beatka.
- Yyy... Bo ja chciałem tylko szybko te strzemiona... Już schodzimy!
Ale obciach... Pomogłem dziewczynce szybko zejść na ziemię i wyprowadziliśmy Kacyka ze stajni, po czym jeźdźczyni ponownie go dosiadła i poszliśmy na spacer do lasu.
Stajenny trening biegowy.
Po powrocie zapadła decyzja, że mamy jeszcze na tyle czasu, żeby wziąć konie na czworobok i je wybiegać. Wybraliśmy się więc tam w towarzystwie: Summer Gift, Dony, Cyranki, Cytrynki, Błyska, Kacyka i oczywiście rudej Myszki.
|
fot. Marta Cernestean |
Najpierw gremialnie pogoniliśmy wszystkie konie dookoła czworoboku. Gonił Pan Jacek, Gabi i ja, a Marta w tym czasie robiła zdjęcia (Marta i Gabriel są właścicielami Filipka i Myszki). Pan Jacek śmigał gałązką i konie biegały. My z Gabim mieliśmy mniej profesjonalną technikę - biegaliśmy za końmi wymachując rękoma. Trochę się przy tym zmachaliśmy, ale nie ukrywam, że lubię się gonić z końmi, nawet jeżeli czasem robi się trochę niebezpieczne... ;-)
„Rude jest wredne” - czyli o Myszce ciąg dalszy.
Dlaczego Myszka jest wredna? Gdy została dołączona do stada a ja pierwszy raz odwiedziłem padok klaczy, otworzyłem bramę, wszedłem i dopiero po kilku krokach zorientowałem się, że przecisnąłem się koło rudej małej, która nie raczyła się nastąpić ani o centymetr. Ten brak respektu tak mnie zaskoczył, że nie zdążyłem w porę zareagować, jednak postanowiłem wrócić i pokazać Myszce, że to ja tu jestem samcem alfa. Ku mojej satysfakcji, Myszka uznała, że nie należy mi się na razie kopniak z dwururki i ustąpiła mi miejsca przy wyjściu z padoku. Wredna, ale mądra, bo wie, że mogłem oddać! ;-)
Myszka, gdy poczuje wolność, nie daje się już tak łatwo złapać, skubana. Należałoby ją więc oduczyć uciekania od podchodzącego człowieka, postanowiłem więc naiwnie, że skoro jesteśmy akurat razem na czworoboku to będę ją dziś tego uczył.
Tylko jak nauczyć konia, żeby nie uciekał... Wyczytałem w jakiejś mądrej książce, że jeżeli koń zaczyna uciekać to należy go odgonić sprawiając mu w ten sposób dyskomfort, a gdy w pewnym momencie pozwoli do siebie już podejść, należy go pochwalić, żeby wpoił sobie w swój koński umysł, że uciekanie od człowieka mu się nie opłaca. Wczułem się więc w rolę „zaklinacza koni”, choć Myszka raczej mnie w tej roli nie widziała.
Pierwsza próba podejścia, myszka łeb w górę i hyc dwa kroki ode mnie. No to ja ręce w górę i „srruuu” w stronę myszki, a ona galopem na drugi koniec czworoboku. Zero zaskoczenia.
Druga próba podejścia, myszka łeb w górę i nie zdążyłem nawet dobrze podejść, gdy się puściła w drugą stronę. No to na ręce w górę i za nią, żeby wyszło na moje. Skoro ucieka to ma uciekać z mojego powodu.
Trzecia, czwarta, piąta próba... Pół godziny później...
Zziajany, z językiem na wierzchu patrzę za którym znowu koniem schowała się Myszka. Dostrzegłem ją za Summerką, podchodzę więc od lewej zza zada Summerki, a Myszka dwa kroki w prawo. Zmieniam kierunek i podchodzę od łba, a Myszka w lewo. Ożesz ty spryciulo! Tak się bawić nie będziemy! Wyskoczyłem zza Summerki i znów pogoniłem rudą wredną. Ta zdążyła jeszcze sprezentować kopniaka Donie i utorować sobie w ten sposób korytarz do ucieczki na drugą stronę czworoboku. Nie dałem jednak za wygraną i poczłapałem za nią, obmyślając nową taktykę.
Myszka jest szybka, ale ja też umiem biegać, więc zbliżyłem się do tego końca czworoboku, w który zwiała. Widzę, że robi zwrot w lewo to ja w lewo. Ona zwrot w prawo to ja w prawo. Ona w lewo i ja też. Odciąłem jej drogę ucieczki i nie mogła wrócić do stada. Gdy tak goniła od jednej do drugiej strony, poczułem się jak rasowy koń kowbojski wycinający krowy ze stada... :-)) Wkrótce jednak mnie przechytrzyła i zwiała do reszty koni. Bez wątpienia jednak zmęczyłem ją tak samo, jak ona mnie.
- Masz dobrą taktykę! - Krzyknęła Marta, czym zmotywowała mnie do dalszego uganiania za Myszką. Nie mogłem zresztą przecież dać za wygraną, bo nie o moją ambicję tu idzie tylko o konkretny efekt... hmm... dydaktyczny :-) Brak konsekwencji w stosunku do konia dałby za to efekt dokładnie odwrotny.
Gdy ponownie podszedłem do stada zauważyłem, że wszystkie inne konie ze stoickim spokojem obserwowały tę lekcję, choć pewnie się zastanawiały czy to ja daję lekcję Myszce, czy może Myszka daje lekcję mnie. W każdym razie spokojnie wpierniczały świeżą zieloną trawkę tylko od czasu do czasu podnosząc z zainteresowaniem łeb. Traktowały mnie jak zupełnie niegroźnego wałacha, bo mogłem biegać dookoła nich z przodu, z tyłu, pod łbem, za zadem i żadna z klaczy nie reagowała irytacją, zniecierpliwieniem lub niepokojem. Żadna też nie uznała za stosowne zdzielić mnie kopytami. Swój jestem :-)
Podchodziłem do różnych koni i na przemian zbliżałem się i oddalałem od Myszki. Zauważyłem, że pozwala mi podejść na znacznie mniejszy dystans niż wcześniej, choć widziałem po tym jak się ustawia, że nie pozwoli mi się jeszcze dotknąć. Siadałem więc sobie na trawce, obchodziłem ją z drugiej strony, zbliżałem się, oddalałem, znów podchodziłem do innych koni, ale kątem oka obserwowałem rudzielca, starając się nie nawiązywać z nią bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Ona zresztą też mnie obserwowała kątem oka.
Próba podejścia jeszcze bliżej spowodowała, że Myszka znów uciekła, więc ją po raz kolejny odgoniłem, jednak wszystko to już działo się znacznie mniej dynamicznie, niż poprzednio. Uciekała z coraz mniejszym przekonaniem.
W pewnym momencie Myszka zapędziła się pomiędzy Błyska a Donę. Wcześniej, w ułamku sekundy zapewniłaby sobie przy pomocy kopyt drogę ucieczki. Tym razem jednak stanęła i czekała. Zbliżyłem się do niej spokojnie, wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej zada. Delikatnie drgnęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem więc bliżej mówiąc do niej wciąż spokojnym głosem, pogłaskałem, po czym chwyciłem za kantar, a Myszka nie zaprotestowała. Bez cienia sprzeciwu, a nawet bez oznak zdenerwowania pozwoliła się odprowadzić od ogrodzenia na środek czworoboku, gdzie oddałem ją Gabrielowi, który wziął ją na lonżę. Nie mogliśmy ryzykować, drugiego takiego ganiania mógłbym już nie przeżyć... :-)
- Brawo Wojtek! - Krzyknęła uradowana Marta, a mnie się gęba roześmiała od ucha do ucha.
Wszystko to trwało dość długo, przyszedł więc czas na powrót.
Jeździec na siwym koniu - czyli Cyranka potrafi nie być wredna.
- Panie Jacku, mogę wrócić wierzchem? - Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował wykorzystać okazji.
- Dobra, którą chcesz? Może Cyrę?
Wziąłem więc lonżę, przyczepiłem do obu stron katara Cyranki, przerzuciłem przez głowę i przymierzyłem się do wskakiwania. Śmiesznie to musi wyglądać, gdy się gramolę na konia bez siodła, jakbym się wspinał na wysoki murek, a potem z trudem przekładał ciężką nogę na jego drugą stronę... Tym razem byłem jednak tak spocony, że opinające się na mnie jeansy uniemożliwiły mi podniesienie nogi na odpowiednią wysokość. Podprowadziłem więc Cyrankę (która stała się bardzo niecierpliwa widząc inne oddalające się konie) pod pieniek i z pieńka czym prędzej wskoczyłem na jej grzbiet, lekko tłukąc sobie przy tej okazji „co nieco”, bo Cyranka zdążyła w międzyczasie zrobić krok w bok.
Dobra Cyranko, śmigamy kłusikiem do reszty koni. Lekki sygnałek łydami i Cyra ochoczo ruszyła, przypominając mi przy okazji, że jest najbardziej wybijającym koniem z Jackowa i że jeszcze nie umiem jej kłusa porządnie wysiedzieć. „Klep, klep, klep” - parę kroków i zdecydowałem się dla dobra kręgosłupa Cyranki i mojego „co nieco” przejść do stępa.
Jeszcze tylko mały spacer po lesie i miła niespodzianka, bo okazało się, że umiem już kierować Cyranką prawie samym dosiadem i wodze nie są mi potrzebne, żeby np. objechać drzewo dookoła, nawet jeżeli Cyranka najchętniej poszłaby już do stajni. Cyra też potrafi być wredna, choć nie jest ruda. Dziś jednak była kochana.
Końcówka dnia to jak zwykle kolacja dla koni, wypuszczenie koni z padoku do boksów, zdejmowanie kantarów, krótkie pogaduchy z gospodarzami, czyli klasyczne wieczorne rytuały będące idealnym zwieńczeniem stajennych emocji.
Myszko, chyba się dogadamy. Wiem, że to jeszcze trochę potrwa, ale skoro z Cyranką i Doną się udało, to z Tobą też mi się uda, choć jesteś ruda, a ja mam za długie nogi, żeby Cię dosiadać. :-))
KONIE(C)
P.S. Tak naprawdę to uwielbiam rude! Pozdrawiam Cię serdecznie Natalko! :-))
|
Natalia i ja - fot. Małgosia |
P.P.S. Opisane wydarzenia miały miejsce w piątek 31 maja 2013.