sobota, 5 listopada 2011

Hubertus w Jackowie, czyli "Huzia na Józia"

(fot. Dominika Tuszyńska)
Dziś Hubertus w Jackowie. Dopiero dwa dni temu dowiedziałem się, że wśród Koniarzy święto to święto i w zasadzie należy ubrać się galowo. Co prawda wiedziałem, że nie wezmę czynnego udziału w tej zabawie, bo umiejętności mi jeszcze na to nie pozwalają, a poza tym nie mam żadnego jeździeckiego stroju galowego, w ogóle nie mam nic końskiego, prócz starych bryczesów. Święto to jednak święto, wskoczyłem więc w białą koszulę i kamizelkę od garnituru. Od pasa w dół miałem jednak na sobie moje jedyne stare brązowe bryczesy, wysokie skarpety i zwykłe półbuty. Wyglądałem więc trochę jak jeździec - łachudra ale nic to. Jadę przecież tylko pooglądać.

Przyjechaliśmy z Beatką do Stajni punktualnie na 15 i jeszcze zza kierownicy zobaczyłem, że wszystko ma swoją odświętną oprawę, ludzie są ubrani galowo a konie chyba mają zaplecione grzywy i ogony... Okazuje, że konie już gotowe i jedynie Dona nieosiodłana, bo... Czekają na mnie...

- Wojtek, biegnij na padok po Donę!

Nie za bardzo wiedziałem co się dzieje. Każą przyprowadzić konia - pędzę z radością. Każą wyczyścić i sprawdzić kopyta - sprawdzam z pełnym zaangażowaniem. Dona jak zwykle próbuje mnie kopnąć a ja, jak zwykle, się nie daję.

- Wojtek, leć po kask i wsiadaj!

Ja wciąż nie za bardzo kumam co się dzieje. Jak to "wsiadaj"? Ja mam wsiadać? Aha, mam podprowadzić konia stępem na czworobok? Super! No to wsiadam i jedziemy. Konie żwawe i podekscytowane. Beatka w tym czasie prowadziła na uwięzie Summer Gift - klacz alfa. Summerka miała szczerą ochotę poszaleć, próbowała więc kłusować, wyrywać się i stawać na tylnych nogach - o czym dowiedziałem się później z opowieści Beatki. Beatka dziś leczyła swą stłuczoną kość ogonową, więc ani przez chwilę nie siedziała na koniu, za sprawą Summerki miała jednak swoje niemałe końskie emocje.

Tymczasem dojechaliśmy na czworobok i przymierzam się do zsiadania.

- Kto wsiada? - Zapytałem.
- No jak to? Ty jedziesz! - odpowiedział ktoś ze stajni.
- Jak to ja?
- No ty!
- Ja?
- No a co?
- No... JA????
- TY!!!

Plan, jak się okazało, był taki: Najpierw gonitwa dla mniej wprawnych jeźdźców na zamkniętym terenie, potem gonitwa na otwartym terenie dla tych, którzy się naprawdę znają na rzeczy. Zostałem przez organizatora zakwalifikowany do grupy pierwszej, co samo w sobie jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem, bo tydzień temu nie wiedziałem jeszcze co to znaczy "jechać w pół-siadzie".

Patrzę za siebie... Coś ten czworobok wielki taki... Ogrodzone przestrzenie, na których ćwiczymy zostały połączone i zrobił się z tego całkiem niemały kawałek do jazdy. Patrzę przed siebie i widzę, że naprawdę nikt się nie kwapi, żeby zastąpić mnie w siodle. No przecież nie dam plamy, nie stchórzę, nie powiem, że okulałem i że Dona nie może mnie dziś dosiąść... Czy jakoś tak... Z ekscytacji mogło mi się przecież pomieszać.

Dobra, raz kozie śmierć. Dwa dni temu zleciałem z Donki w galopie i się nie zabiłem, więc dziś nie powinno być gorzej. Idziemy się rozgrzać i miej mnie, Donka, w swojej opiece! Ze 2-3 długości kłusem i Donka już się pali do galopu. No to spróbujmy... OK, działa. Galopujemy przez całą długość, a ja wciąż siedzę w siodle i nawet nie złapałem zadyszki, choć podobno minę miałem nietęgą. Może po prostu, kiedy się koncentruję, to mam wyraz twarzy jakbym panikował? ;-))

- Ustawić się!

Wszystkie konie już stoją w rzędzie, przed nimi Anetka jako lis. Ja dopiero podjeżdżam.

- Wojtek! Nie w tym kierunku!

Chyba naprawdę wyglądałem na takiego, który kompletnie nie ma pojęcia za czym ma się dziś uganiać... Lis. Kita. Tak, kita. Anetka na Kacyku ma przyczepioną kitę. Dobra, Donka, odwracamy się. Chwilę potem nastąpił sygnał do startu.

(fot. Kasia Grzechnik)
Wszystkie konie ruszyły do przodu, ja zostałem oczywiście z tyłu ale dzielnie poszliśmy w galop i dogoniliśmy peleton. Zbliżyliśmy się na wysokość Błyska i nagle zobaczyłem, że Donka próbuje go użreć. Tak mnie to zaskoczyło, że nie wiedziałem czy mam jechać dalej, czy odjechać w bok, czy może zrobić coś innego. W bok? Z boku przecież jest inny koń! Chwila dezorientacji, utrata równowagi, błyskawiczna reakcja Dony w postaci nagłego zwolnienia i mój tyłek zaczął wylatywać z siodła. W rozpaczliwym bezwarunkowym odruchu objąłem Donkę za szyję, żeby się jakoś utrzymać. Końska szyja to jednak nie poduszka i zaryłem w nią nosem, przy okazji tracąc z głowy toczek.

Beatka, jak później dowiedziałem się z relacji widzów, właśnie zamierzała wyruszyć w moim kierunku w celu przeprowadzenia reanimacji. Okazało się jednak, że nos jest cały i reanimacja jeszcze nie będzie potrzebna. Peleton koński mi uciekł a ja szybciutko wróciłem po toczek, który ktoś mi podał (dzięki!).

(fot. Kasia Grzechnik)
Gdzie lis? Donka, lecimy! Strasznie się odważny zrobiłem. Dajemy galopem, huzia na Józia, to znaczy na Anetkę, to znaczy na lisa! Trudno mi powiedzieć ile to trwało i co dokładnie się działo. W pewnym momencie najeżdżałem z innej strony niż wszyscy. Coś tam się zakotłowało, coś się zablokowało, nikt nie podejrzewał, włącznie ze mną, że będę w stanie zbliżyć się z drugiej strony, wyciągnąć rękę i nie spaść z konia. Donka jednak, jak rasowy kowbojski wierzchowiec, pojechała tam gdzie chciałem, mimo że chwyciłem wodze jedną ręką a drugą wyciągnąłem tak daleko jak tylko dałem radę.

(fot. Marta Byśkiniewicz)
MAM! MAM! Mam lisa! Jak to? Ja mam lisa? Może był jakiś faul, może "spalony" albo piłka nie przeszła linii bramkowej? Zaraz, zaraz, chyba nikt niczego nie odgwizdał, a ja naprawdę zdobyłem kitę! O rany, ale jaja... No to pędzimy w stronę widzów i organizatorów, żeby się upewnić czy aby na pewno zdobyłem go "dobrze". A tu wszyscy gratulują i zapraszają na rundę honorową... Ja go naprawdę złapałem!

Trafiło się ślepej kurze ziarno. Ponoć gdy pierwszy raz w życiu obstawiasz zakłady na wyścigach, prawie zawsze wygrywasz. To był mój pierwszy w życiu Hubertus i złapałem lisa, bo... Bo był to pierwszy raz :-)  Pan Jacek z Jackowa z rozbrajającą szczerością później przyznał:

- Nie obraź się Wojtek, ale nie postawiłbym na ciebie złamanego grosza. :-))

Oczywiście całkowicie się z nim zgadzam, bo jedyne co sam bym mógł obstawić to minutę gonitwy, w której wyląduję na ziemi. Inna sprawa, że dziś bym taki zakład przegrał, bo jednak utrzymałem się w siodle do końca :-))

(fot. Marta Byśkiniewicz)
Runda honorowa dookoła terenu gonitwy. Byłem naprawdę zachwycony i dumnie wymachiwałem kitą w powietrzu! Podjechaliśmy do wszystkich i przyszedł czas, aby oddać konie osobom o wyższych umiejętnościach. Zsiadałem z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha, dzielnie trzymając kitę w garści i ciesząc się, że kolejny raz nie zrobiłem krzywdy ani sobie ani innym! :-)

Tymczasem koni dosiedli inni, bardziej doświadczeni jeźdźcy i udali się w stronę łąki, a Beatka i ja, wraz z pozostałymi widzami, pognaliśmy za nimi, żeby pooglądać ten żywioł i zrobić kilka zdjęć. Najbardziej szalała za lisem oczywiście Dominika na Kacyku, strategiczne pozycje zajmowała również Kasia na Błysku, z zaskoczenia zajeżdżając drogę lisowi, czyli Panu Jackowi na Mniszce. Ostatecznie kitę lisa dorwała Domi. Mnisia zziajała się jak pies (jak koń?) i cała jej zimowa już sierść była zupełnie mokra. Pozostałe konie również dały z siebie wszystko.

Kiedy wszystkie konie galopowały w naszym kierunku, przez całą łąkę przetaczał się absolutnie niesamowity dudniący tętent kopyt. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać jak to musi brzmieć, gdy biegnie kilkadziesiąt spłoszonych koni. To musi robić większe wrażenie niż wodospad.

Powoli zapadł zmierzch i nadszedł czas na biesiadną część święta. Rozsiodłaliśmy i wypuściliśmy konie na czworobok, a następnie zostało rozpalone ognisko. Były kiełbaski, był pyszny bigos, były sałatki, ciasta, ciasteczka itp itd. Jednym słowem wyżerka. :-) Próbowaliśmy trochę pośpiewać, choć rozbieżności w wieku uczestników powodowały rozbieżności w możliwym repertuarze...

W międzyczasie odbył się rodzinny przejazd Państwa Komorowskich, czyli właścicieli Jackowa, dzięki któremu ogierki również miały swoje pięć minut. Aris, Sanderus i do towarzystwa Błysk. Gdy wracali do stajni, Aris wyczuł klacze w rui. Usłyszeliśmy tylko z daleka niepokojące rżenie ogiera, które nie ustawało. Nagle klacze puściły się galopem w tamtym kierunku i zniknęły w ciemności. Teren był zamknięty ale pojawiła się niepewność, czy klacze tego zamknięcia nie sforsują, w końcu niektóre z nich mają tak zwinne usta, że potrafią ściągać gumki z włosów dziewczynom... Pobiegliśmy więc czym prędzej sprawdzić co się dzieje.

Oprócz tego, że Aris stanął dęba pod Panem Jackiem, nic się wielkiego nie stało, jednak profilaktycznie dodatkowo zabezpieczyliśmy wyjazd z czworoboku i wróciliśmy do ogniska. Niedługo potem trzeba się było już zbierać, bo przecież konie też zasłużyły na kolację. Wróciliśmy więc do stajni, po czym gremialnie pościeliliśmy w boksach i poroznosiliśmy żarcie, po czym wpuściliśmy konie do boksów. I tylko owce wciąż beczały i beczały. Czego one tak beczą?

- Beatko? A owcom zaniosłaś żarcie?
- Ojej, nie zaniosłam... Już niosę!

Owce to mają przechlapane. A to ktoś zapomni im sypnąć w michę, a to z przyzwyczajenia sypnie ale do takiego pojemnika, który mają ponad głowami, więc choć są głodne to nie beczą, bo mają pyski rozdziawione ze zdziwienia... Tym razem jednak upominały się tak głośno i tak długo, aż dostały swoją porcję i również zajęły się pochłanianiem kolacji.
I tak oto skończył się mój pierwszy w życiu Hubertus, moja pierwsza w życiu pogoń za lisem. Kolejne wydarzenie, którego się nie spodziewałem, które całkowicie mnie zaskoczyło i które dostarczyło mi ogromnych emocji. Skoro złapałem kitę to w przyszłym roku będę lisem... "Jutro też wam uciekniemy!" ...No, może nie jutro, ale na pewno w przyszłym roku! :-)

QŃ-ec


Sceneria dzisiejszego święta



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie lubisz Facebooka? Możesz zostawić anonimowo komentarz poniżej, Pamiętaj jednak, że komentarze od osób mi nieznanych, zawierające linki do innych stron internetowych, będę usuwał.