środa, 30 listopada 2011

"Znów dziś przeszła obok mnie..."

Aisha
Aisha. Klacz, która została wykupiona przez Pana Jarosława z pewnego miejsca o bardzo złej sławie. Gdy trafiła do Jackowa, była mała i chuda. Wszyscy myśleli, że jest źrebakiem, wyglądała, jakby miała pół roku, a ona miała już prawie trzy lata. W Jackowie okrzepła, nabrała ciałka i energii, wyprowadzona na padok znów zaczęła cieszyć się życiem. Z pozostałymi końmi w stajni nie mogła jeszcze mieć bezpośredniego kontaktu, jednak komunikowała się z nimi "po końsku" na odległość, co czasem nawet ponoć nie pozwalało spać gospodarzom.

Wreszcie dla Aishy nastał wyjątkowy dzień, w którym będzie mogła dołączyć do stada.

W niedzielę (20 listopada) mieliśmy wspaniałą jazdę, galopowaliśmy na cztery konie, była piękna pogoda, ja oczywiście wziąłem ze sobą aparat i oczywiście nie zabrałem go ze stajni na jazdę... Zdjęć z tego pięknego dnia więc nie mam. O tamtej jeździe może napiszę innym razem, wspomniałem o niej dziś dlatego, że gdy tylko wróciliśmy do stajni, Pani Beatka oznajmiła:

- Jutro spróbujemy dołączyć Aishę do stada!

Wiem już co nieco o tym, że w stadzie jest hierarchia, że każdy koń musi wywalczyć sobie swoją pozycję, że nie każde nowe zwierze może być do stada przyjęte itp. Zapowiadało się więc fascynujące wydarzenie, w trakcie którego miałbym szansę obserwować relacje końskiej społeczności, w tej wyjątkowej sytuacji, kiedy pojawia się ktoś nowy. Nie mogło więc mnie zabraknąć tego dnia w stajni!

- Pani Beatko, przyjadę na pewno! O której godzinie mam być?
- Zaczynamy o 18.

Pędziłem na łeb, na szyję, odwiózłszy wcześniej Beatkę na zajęcia i ciesząc się jednocześnie z moich elastycznych godzin pracy. Przez te cholerne korki o mało się nie spóźniłem.

- Będziesz? - zapytała przez telefon Pani Beatka. Odebrałem rozmowę za kierownicą, na sumieniu mam więc jakieś punkty karne i mandat - na szczęście tylko na sumieniu, bo nikt nie złapał mnie na gorącym uczynku.

- Za 10 minut!
- No to czekamy.

Gdy dotarłem, wszyscy jeszcze czekali. Każda z obecnych dziewczyn miała w ręku bacik, stado było na padoku a powietrze było naelektryzowane, jakby zaraz się miało wydarzyć coś naprawdę ekscytującego. Pani Beata poszła do boksu po Aishę, a ja przygotowałem aparat.

Aisha została wprowadzona na padok. Konie zauwazyły nowego osobnika i rozpoczęła się ceremonia.

Ja i One
Najpierw konie zbliżyły się powoli do Aishy, potem położyły po sobie uszy, a następnie rozpoczęły się pierwsze próby podporządkowania "nowej". Aisha była zdenerwowana, ale nie miała ochoty poddawać się "starym". Konie były w coraz bardziej bojowym nastroju, do akcji wkroczyła więc Pani Beatka i dziewczyny z bacikami, przy pomocy których "rozbujały" całe stado, aby odwrócić uwagę od nowego osobnika,

Konie zaczęły galopować dokoła padoku, pośród nich miejsce próbowała znaleźć Aisha. Gdy konie się wyszalały, znów zostały pozostawione same sobie, a my czekaliśmy w gotowości, gdyby "negocjacje" koni przybrały zbyt agresywną formę.

Summer Gift, klacz "alfa" nie była w pełni sił, dlatego procedura "ustawienia nowej" przypadła w udziale drugiemu w hierarhii stada Kacykowi. Ten mały diabeł, zaczął więc zaganiać Aishę z jednego miejsca w kolejne, próbując na niej wymóc, żeby się poddała, okazała uległość i oznajmiła mu to w końskim języku. Aisha jednak ani myślała się poddawać. Gdy Kacyk atakował, ona uciekała. Gdy dochodziło do bezpośredniej konfrontacji, w ruch szły tylne nogi. Raz Kacyk dostał kopniaka, innym razem Aisha. Pozostałe konie również nie miały ochoty na bliższą znajomość z Aishą i gdy ta się zbliżała, od razu kładły po sobie uszy i odstraszały ją.

Aisha była bardzo zdenerwowana i coraz bardziej zmęczona. Ciągnęła do wyjścia i do ludzi, którzy byli dla niej, jak dotąd, jedynym stadem, jakie znała. Nie chcieliśmy jej jeszcze pozwolić wyjść i zmuszaliśmy ją do dalszych prób integracji ze stadem. Pojawiły się nawet pierwsze oznaki uległości (Aisha zwiesiła głowę i zaczęła się oblizywać), jednak wszystko toczyło się zbyt wolno, a Aisha coraz bardziej panikowała. W końcu musieliśmy dać za wygraną i wyprowadzić ją z padoku. Kiedy trafiła do boksu, była całkowicie mokra i przerażona. Było dość zimno, więc parowała jak lokomotywa a z oczu jej płynęły łzy. Pozwoliła jednak do siebie podejść i była w stosunku do nas bardzo ufna. Pani Beata z Natalią wytarły Aishę słomą, a ona wkrótce się uspokoiła.

- Co teraz?
- Spróbujemy jutro, tym razem wpuścimy ją tylko do Summerki.

Nie zdawałem sobie sprawy, że widowisko może być ekscytujące, ale również dramatyczne. Tym razem klacz nie została przyjęta do stada.

Ja tu rządzę!
Nazajutrz pojawiłem się w stajni o 10 rano. Aisha wyglądała na wypoczętą i w dobrej formie, wpuściliśmy ją na pusty padok. Po pewnym czasie dołączyła do niej najważniejsza w stadzie Summer Gift. Summerka nie goniła Aishy, lecz odcięła ją od padoku, zastawiając własnym ciałem teren i pozostawiając Aishy jedynie mały skrawek przy wyjściu. Aisha próbowała przez moment walczyć, raz użyła tylnych kopyt ale nacięła się na odpowiedź Summerki, która nigdy nie daje sobie "w kaszę dmuchać".

Odsunęliśmy klacze od wejścia i wprowadziliśmy Mniszkę, która w hierarchii stada jest na samym końcu. Sytuacja na padoku się nie zmieniła, Aisha nie była nawet zainteresowana szukaniem sprzymierzeńców, chciała tylko uciekać. Potem wprowadziliśmy jeszcze Donę i na koniec Kacyka. Kacyk kolejny raz podjął próbę podporządkowania Aishy, jednak ta broniła się kopytami, a gdy tylko mogła, uciekała w stronę wyjścia. Nagle pojawiło się na piersi Aishy małe rozcięcie - efekt kopniaka Kacyka. Kolejny raz musieliśmy dać za wygraną, bo Aisha panikowała i nie było żadnych perspektyw na zmianę tego stanu. Wróciła więc do boksu.

- Po południu spróbujemy jeszcze z Siwymi. - Powiedziała Pani Beatka.

Była jeszcze szansa, żeby rozdzielić stado i zintegrować Aishę z Siwymi, tzn. Cyranką i Cytrnką. Podczas tej trzeciej, ostatniej próby okazało się jednak, że Aisha ma już dość prób integracji z kimkolwiek. Aisha wróciła do boksu. Przyłączenie Aishy do stada się nie udało, nie zdołała sobie wywalczyć miejsca dla siebie, wśród innych koni.

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że cały ten spektakl będzie tak dramatyczny. Teraz wiem, że łączenie konia ze stadem wcale nie musi być bezbolesne i łatwe. Konie walczą ze sobą o pozycje w grupie, a tam, gdzie się pojawia walka, może się pojawić czasem nawet krew. Tak zachowują się na padoku, bo tak zachowują się również w naturalnym środowisku. Takie po prostu są konie...

Szkoda, że Aishy się nie udało, bo przecież konie to zwierzęta stadne, jest czymś naprawdę niesamowitym obserwowanie ich zachowań w stadzie i byłoby wspaniale widzieć ją wśród innych zwierząt. Nasza młoda klacz będzie niestety musiała urzędować na padoku samotnie. Dla Aishy jedynym stadem pozostaniemy na razie my - bywalcy Jackowa.

QŃ - ec


Aishę łączyliśmy ze stadem 21 i 22 listopada 2011 r.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Rodzinna zaraza

- Tata, kiedy pojedziemy na konie?
- Grzesiu, jak tylko będzie okazja to na pewno pojedziemy.
...

- Tata, kiedy w końcu pojedziemy na konie?
- Grzesiu nie wiem, jak tylko będziemy mieć czas, to na pewno pojedziemy.
...

- Tata, kiedy wreszcie pojedziemy na konie? Wy z Ciocią Beatką ciągle jeździcie!

To prawda, w Krakowie wciąż nie było czasu. Z okazji Święta Niepodległości zdarzył się jednak długi weekend, więc Grześ wsiadł razem z ciocią Gosią (moją siostrą) do pociągu i przyjechali do nas, do Ząbek. Zaplanowałem oczywiście wizytę w Jackowie, choć nie przypuszczałem, że podczas tego weekendu odwiedzimy stajnię dwukrotnie. Może ktoś tu się jeszcze końmi zarazi...

- Gośka, Grześ wsiądzie na Kacyka a Ty dostaniesz Donkę! - Oznajmiłem siostrze.
- Donkę? - Zapytała Gośka z nieukrywaną obawą w głosie. Biedna, naczytała się wcześniej o Donce i była absolutnie przekonana, że to nie będzie dla niej łatwa jazda.

Przyjechaliśmy do stajni, zapoznaliśmy się z gospodarzami, zwiedziliśmy teren i wzięliśmy się za przygotowanie wierzchowców do jazdy. Beatka, pomimo nie do końca wyleczonej kości ogonowej, nie wytrzymała i postanowiła dosiąść Błyska. Mnie tym razem, ze względu na pohubertusowe przeziębienie przypadła jedynie rola obserwatora.

Grześ z nieocenioną pomocą dziewczyn, bywalczyń Jackowa, oporządzał Kacyka. Po krótkiej prezentacji jak czyścić kopyta, wziął się ochoczo za to zadanie. Kacyk jednak odsunął się w bok.

- Kacyk, współpracuj! - usłyszałem głos Grzesia i uśmiechnąłem się pod nosem. Po chwili miał już kopyto w dłoni i bez żadnych uprzedzeń majstrował przy nim kopystką. Radził sobie całkiem nieźle!

Tymczasem Gośka, z pewną taką nieśmiałością, zaczęła czyścić Donę. A Dona, jak to Dona, rozpoczęła swoje końskie negocjacje. Najpierw położyła po sobie uszy, potem zaczęła tupać kopytem, następnie próbowała capnąć zębami a na koniec zaczęła wywijać tylną nogą i straszyć Gośkę. Dzielna siora jednak nie dała się przestraszyć i konsekwentnie, krok po kroku, czyściła Donę. Ja próbowałem ją stanowczo, acz delikatnie spacyfikować (Donę, a nie Gośkę), gdy tylko próbowała kopnąć tylną nogą (Dona, a nie Gośka). Dona dziś ewidentnie nie miała ochoty na pieszczoty, jakoś jednak udało się ją przygotować do Jazdy.

W innym miejscu Beatka zajmowała się Błyskiem i nawet nie zauważyłem, kiedy była już gotowa do wyjazdu. Ruszyliśmy więc całą wieloosobową ekipą na czworobok.

Oj działo się, działo. Gośka rozpoczynała jazdę nieśmiało, Pan Jacek uczył Ją więc podstaw, czyli kobiecych ruchów biodrami, wypinania biustu i takie tam... ;-) Pan Jacek to jednak fachowiec i Gośka szybko zaczęła robić postępy. Pod koniec lekcji kierowała już koniem samodzielnie a Dona posłusznie wykonywała Jej polecenia. Cóż, siostrę mam zdolną, pamiętam moje pierwsze przygody z Doną, która moje polecenia miała głęboko w zadzie.

Pani Beata zrobiła z Grzesiem rozgrzewkę, po czym przeprowadziła ćwiczenia związane z równowagą. Grześ miał stanąć w strzemionach, nie trzymać się niczego i nogi miały Mu nie uciekać do tyłu. Nogi jednak uciekały.

- Tego się nie da zrobić! Nie pozwalają na to prawa fizyki! - wypalił mój jedenastoletni Mądrala.

Grześ jeszcze nie wiedział, że podczas następnej jazdy przyjdzie mu na własnej skórze odczuć żelazne prawa fizyki, które bezwzględnie wiążą się z jazdą konną. Tymczasem jednak powoli zaczął łapać równowagę, poziom trudności został więc zwiększony i rozpoczęła się nauka jazdy kłusem oraz anglezowania.

W pewnym momencie Kacyk zaplątał się tylnymi nogami w bacik i ruszył do galopu. Grześ chwycił się siodła i zrobił w galopie pół kółeczka.

- O ja cię, Tata, ale super! - Krzyknął.

Od razu Mu się spodobało a ja w tej samej chwili przypomniałem sobie mój pierwszy galop na Dakarze. Pani Beatka widząc entuzjazm Grzesia pogoniła Kacyka do galopu, a Grześ z uśmiechem na ustach wysiadywał kolejne "foule".  



Zrobili jeszcze parę kółek, aż tu nagle gdzieś zza pleców usłyszałem:

- Patrzcie, patrzcie! Galopowałam, o jejku, galopowałam! Błyyysk kocham Cię!

Beatka, jeżdżąca jak dotąd dookoła nas wszystkich dostojnym kłusem nagle poczuła, że chce czegoś więcej i zapominając o swojej stłuczonej kości ogonowej zaczęła się rozpędzać. Fotel o imieniu Błysk nie dał się dwa razy prosić tylko ochoczo ruszył z kopyta.

- O jejku, widzieliście? Galopowałam!

To było do przewidzenia, że się Beatce spodoba. Galop w żywym fotelu, cóż może być przyjemniejszego? Od tej pory Błysk musi się liczyć ze zwiększonym wysiłkiem, podczas naszych wizyt w stajni Jackowo. Nie ma zmiłuj. Chciałeś Błysku? No to masz. Beatka już umie galopować i uwielbia to robić razem z Tobą. Nie masz więc już wyjścia! :-)

Czas naszej jazdy szybko minął i trzeba się było zbierać z powrotem do stajni. Grześ samodzielnie stępował przez las na posłusznym Kacyku a momentami nawet kłusował. Po minach moich wspaniałych jeźdźców widziałem, że będą chcieli tu jak najszybciej wrócić, umówiliśmy się zatem, że za dwa dni znów pojawimy się w Jackowie.




* * *

Minęły dwa dni. Pogoda nam się trochę popsuła, zrobiło się szaro i mokro ale to przecież nie jest powód, żeby nie pojechać do koni. Ruszyliśmy więc w takim samym składzie, mając w perspektywie jazdy na tych samych koniach, co ostatnio. Tym razem przygotowanie koni do jazdy poszło sprawniej, niż poprzednio.

Kontuzjowana Pani Beatka nie towarzyszyła nam dziś w drodze na czworobok. Zamiast Niej wybrała się z nami Dominika a ja postanowiłem się bliżej przyjrzeć, na przykładzie Dominiki, jak się lonżuje konia. Gośka od razu trafiła pod opiekę Pana Jacka, wkrótce potem zobaczyłem, jak, skubana, samodzielnie jedzie kłusem na Donce. Beatka śmigała tu i tam na Błysku, który może nie był aż tak chętny do galopów jak poprzednio, ale jednak trochę pobiegał. Grześ na lonży od samego początku radził sobie całkiem dobrze, szybko więc Dominika przeszła z nim do kłusa i to bez trzymanki.

Grześ z ogromnym entuzjazmem i uśmiechem na ustach wykonywał właśnie anglezowanie z rękami rozłożonymi na boki, gdy nagle coś się stało.

Kacyk się spłoszył. Ruszył z kopyta w galop i zarzucił zadem. Grześ w ułamku sekundy wyleciał w powietrze, po czym spadł wprost na ziemię. Zamarłem. Zamarliśmy z Dominiką. Usłyszałem krzyk i płacz.  Przeleciało mi przez głowę, że mogło się coś stać i w jednej chwili byłem przy Grzesiu a głowa od razu przestawiła się na intensywne myślenie o dalszych krokach, w zależności od rozwoju sytuacji.

- Auuuaaa! Bolą mnie plecy!

Grześ rąbnął idealnie płasko plecami i na chwilę stracił oddech. Po chwili otworzył oczy i popatrzył na mnie zapłakanym wzrokiem. Kazałem Mu leżeć i się nie ruszać. Dopiero po chwili spróbowaliśmy delikatnie ruszyć każdą ręką i nogą. Po dłuższej chwili poprosiłem, żeby delikatnie spróbował przewrócić się na bok. Wyglądało na to, że żaden ostrzejszy ból nie pojawia się przy próbie poruszenia się, choć plecy wciąż bolały i grymas nie znikał z twarzy. Potem Grześ ostrożnie przewrócił się na drugi bok. Obserwowałem Go bardzo uważnie, bo przecież nie miałem pewności, czy wszystko jest OK, Wyglądało jednak na to, że ból powoli ustępuje, bo buzia Grzesia wydawała się mówić, że wkrótce będzie próbował wstawać. Delikatnie i powoli, pomimo wciąż odczuwalnego bólu pleców, przy mojej niewielkiej pomocy podniósł się, po czym... Podszedł do Kacyka, pogłaskał go i się do niego przytulił! Szczerze mówiąc, gdyby się nie chciał już zbliżyć do konia, zrozumiałbym Go. On jednak ani przez chwilę nie miał pretensji do Kacyka.

Umorusany po upadku,
ale ponownie w siodle.
Pogadaliśmy chwilę o tym jak to jest z tymi upadkami, bo przecież dobrze wszyscy wiemy, że jazda konna nie jest sportem, w którym nie ma żadnego ryzyka. Grześ nie czuł się na siłach samodzielnie wskoczyć na Kacyka, ale zapytany, wyraził chęć usadowienia się ponownie w siodle. Pomogłem Mu więc wgramolić się na grzbiet, Dominika rozwinęła lonżę i postanowiliśmy trochę postępować. O dziwo nie widać było w oczach Grzesia ani strachu ani niechęci. Po dłuższej chwili stępa spróbował nawet ponownie zakłusować, choć ból pleców odebrał Mu przyjemność z takiej jazdy i szybko poprosił o powrót do stępa. Nie bał się jednak! Kiedy już nabraliśmy pewności, że obyło się bez żadnej kontuzji, Pan Jacek pogratulował Grzesiowi końskiego chrztu bojowego a umorusany na buzi młody jeździec uśmiechnął się szeroko od ucha do ucha.

Na Arisie i na oklep.
Gdy wróciliśmy do stajni, Grześ dosiadł jeszcze na oklep ogierka Arisa. Pan Jacek zerknął na Niego i zapytał mnie:

- Jak myślisz Wojtek, zarazi się końmi?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo miałem świadomość, że bolące plecy wciąż dają znać o sobie, jednak gdy wracaliśmy samochodem do domu, usłyszałem z tylnego siedzenia:

- Tata, kiedy pojedziemy znowu na konie?

QŃ-ec


P.S. Bardzo dziękuję za zdjęcia Kasi i Robertowi!. Autorem najładniejszych, tych najbardziej jesiennych zdjęć z dzisiejszego wyBryku jest Robert Nowak.


sobota, 5 listopada 2011

Hubertus w Jackowie, czyli "Huzia na Józia"

(fot. Dominika Tuszyńska)
Dziś Hubertus w Jackowie. Dopiero dwa dni temu dowiedziałem się, że wśród Koniarzy święto to święto i w zasadzie należy ubrać się galowo. Co prawda wiedziałem, że nie wezmę czynnego udziału w tej zabawie, bo umiejętności mi jeszcze na to nie pozwalają, a poza tym nie mam żadnego jeździeckiego stroju galowego, w ogóle nie mam nic końskiego, prócz starych bryczesów. Święto to jednak święto, wskoczyłem więc w białą koszulę i kamizelkę od garnituru. Od pasa w dół miałem jednak na sobie moje jedyne stare brązowe bryczesy, wysokie skarpety i zwykłe półbuty. Wyglądałem więc trochę jak jeździec - łachudra ale nic to. Jadę przecież tylko pooglądać.

Przyjechaliśmy z Beatką do Stajni punktualnie na 15 i jeszcze zza kierownicy zobaczyłem, że wszystko ma swoją odświętną oprawę, ludzie są ubrani galowo a konie chyba mają zaplecione grzywy i ogony... Okazuje, że konie już gotowe i jedynie Dona nieosiodłana, bo... Czekają na mnie...

- Wojtek, biegnij na padok po Donę!

Nie za bardzo wiedziałem co się dzieje. Każą przyprowadzić konia - pędzę z radością. Każą wyczyścić i sprawdzić kopyta - sprawdzam z pełnym zaangażowaniem. Dona jak zwykle próbuje mnie kopnąć a ja, jak zwykle, się nie daję.

- Wojtek, leć po kask i wsiadaj!

Ja wciąż nie za bardzo kumam co się dzieje. Jak to "wsiadaj"? Ja mam wsiadać? Aha, mam podprowadzić konia stępem na czworobok? Super! No to wsiadam i jedziemy. Konie żwawe i podekscytowane. Beatka w tym czasie prowadziła na uwięzie Summer Gift - klacz alfa. Summerka miała szczerą ochotę poszaleć, próbowała więc kłusować, wyrywać się i stawać na tylnych nogach - o czym dowiedziałem się później z opowieści Beatki. Beatka dziś leczyła swą stłuczoną kość ogonową, więc ani przez chwilę nie siedziała na koniu, za sprawą Summerki miała jednak swoje niemałe końskie emocje.

Tymczasem dojechaliśmy na czworobok i przymierzam się do zsiadania.

- Kto wsiada? - Zapytałem.
- No jak to? Ty jedziesz! - odpowiedział ktoś ze stajni.
- Jak to ja?
- No ty!
- Ja?
- No a co?
- No... JA????
- TY!!!

Plan, jak się okazało, był taki: Najpierw gonitwa dla mniej wprawnych jeźdźców na zamkniętym terenie, potem gonitwa na otwartym terenie dla tych, którzy się naprawdę znają na rzeczy. Zostałem przez organizatora zakwalifikowany do grupy pierwszej, co samo w sobie jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem, bo tydzień temu nie wiedziałem jeszcze co to znaczy "jechać w pół-siadzie".

Patrzę za siebie... Coś ten czworobok wielki taki... Ogrodzone przestrzenie, na których ćwiczymy zostały połączone i zrobił się z tego całkiem niemały kawałek do jazdy. Patrzę przed siebie i widzę, że naprawdę nikt się nie kwapi, żeby zastąpić mnie w siodle. No przecież nie dam plamy, nie stchórzę, nie powiem, że okulałem i że Dona nie może mnie dziś dosiąść... Czy jakoś tak... Z ekscytacji mogło mi się przecież pomieszać.

Dobra, raz kozie śmierć. Dwa dni temu zleciałem z Donki w galopie i się nie zabiłem, więc dziś nie powinno być gorzej. Idziemy się rozgrzać i miej mnie, Donka, w swojej opiece! Ze 2-3 długości kłusem i Donka już się pali do galopu. No to spróbujmy... OK, działa. Galopujemy przez całą długość, a ja wciąż siedzę w siodle i nawet nie złapałem zadyszki, choć podobno minę miałem nietęgą. Może po prostu, kiedy się koncentruję, to mam wyraz twarzy jakbym panikował? ;-))

- Ustawić się!

Wszystkie konie już stoją w rzędzie, przed nimi Anetka jako lis. Ja dopiero podjeżdżam.

- Wojtek! Nie w tym kierunku!

Chyba naprawdę wyglądałem na takiego, który kompletnie nie ma pojęcia za czym ma się dziś uganiać... Lis. Kita. Tak, kita. Anetka na Kacyku ma przyczepioną kitę. Dobra, Donka, odwracamy się. Chwilę potem nastąpił sygnał do startu.

(fot. Kasia Grzechnik)
Wszystkie konie ruszyły do przodu, ja zostałem oczywiście z tyłu ale dzielnie poszliśmy w galop i dogoniliśmy peleton. Zbliżyliśmy się na wysokość Błyska i nagle zobaczyłem, że Donka próbuje go użreć. Tak mnie to zaskoczyło, że nie wiedziałem czy mam jechać dalej, czy odjechać w bok, czy może zrobić coś innego. W bok? Z boku przecież jest inny koń! Chwila dezorientacji, utrata równowagi, błyskawiczna reakcja Dony w postaci nagłego zwolnienia i mój tyłek zaczął wylatywać z siodła. W rozpaczliwym bezwarunkowym odruchu objąłem Donkę za szyję, żeby się jakoś utrzymać. Końska szyja to jednak nie poduszka i zaryłem w nią nosem, przy okazji tracąc z głowy toczek.

Beatka, jak później dowiedziałem się z relacji widzów, właśnie zamierzała wyruszyć w moim kierunku w celu przeprowadzenia reanimacji. Okazało się jednak, że nos jest cały i reanimacja jeszcze nie będzie potrzebna. Peleton koński mi uciekł a ja szybciutko wróciłem po toczek, który ktoś mi podał (dzięki!).

(fot. Kasia Grzechnik)
Gdzie lis? Donka, lecimy! Strasznie się odważny zrobiłem. Dajemy galopem, huzia na Józia, to znaczy na Anetkę, to znaczy na lisa! Trudno mi powiedzieć ile to trwało i co dokładnie się działo. W pewnym momencie najeżdżałem z innej strony niż wszyscy. Coś tam się zakotłowało, coś się zablokowało, nikt nie podejrzewał, włącznie ze mną, że będę w stanie zbliżyć się z drugiej strony, wyciągnąć rękę i nie spaść z konia. Donka jednak, jak rasowy kowbojski wierzchowiec, pojechała tam gdzie chciałem, mimo że chwyciłem wodze jedną ręką a drugą wyciągnąłem tak daleko jak tylko dałem radę.

(fot. Marta Byśkiniewicz)
MAM! MAM! Mam lisa! Jak to? Ja mam lisa? Może był jakiś faul, może "spalony" albo piłka nie przeszła linii bramkowej? Zaraz, zaraz, chyba nikt niczego nie odgwizdał, a ja naprawdę zdobyłem kitę! O rany, ale jaja... No to pędzimy w stronę widzów i organizatorów, żeby się upewnić czy aby na pewno zdobyłem go "dobrze". A tu wszyscy gratulują i zapraszają na rundę honorową... Ja go naprawdę złapałem!

Trafiło się ślepej kurze ziarno. Ponoć gdy pierwszy raz w życiu obstawiasz zakłady na wyścigach, prawie zawsze wygrywasz. To był mój pierwszy w życiu Hubertus i złapałem lisa, bo... Bo był to pierwszy raz :-)  Pan Jacek z Jackowa z rozbrajającą szczerością później przyznał:

- Nie obraź się Wojtek, ale nie postawiłbym na ciebie złamanego grosza. :-))

Oczywiście całkowicie się z nim zgadzam, bo jedyne co sam bym mógł obstawić to minutę gonitwy, w której wyląduję na ziemi. Inna sprawa, że dziś bym taki zakład przegrał, bo jednak utrzymałem się w siodle do końca :-))

(fot. Marta Byśkiniewicz)
Runda honorowa dookoła terenu gonitwy. Byłem naprawdę zachwycony i dumnie wymachiwałem kitą w powietrzu! Podjechaliśmy do wszystkich i przyszedł czas, aby oddać konie osobom o wyższych umiejętnościach. Zsiadałem z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha, dzielnie trzymając kitę w garści i ciesząc się, że kolejny raz nie zrobiłem krzywdy ani sobie ani innym! :-)

Tymczasem koni dosiedli inni, bardziej doświadczeni jeźdźcy i udali się w stronę łąki, a Beatka i ja, wraz z pozostałymi widzami, pognaliśmy za nimi, żeby pooglądać ten żywioł i zrobić kilka zdjęć. Najbardziej szalała za lisem oczywiście Dominika na Kacyku, strategiczne pozycje zajmowała również Kasia na Błysku, z zaskoczenia zajeżdżając drogę lisowi, czyli Panu Jackowi na Mniszce. Ostatecznie kitę lisa dorwała Domi. Mnisia zziajała się jak pies (jak koń?) i cała jej zimowa już sierść była zupełnie mokra. Pozostałe konie również dały z siebie wszystko.

Kiedy wszystkie konie galopowały w naszym kierunku, przez całą łąkę przetaczał się absolutnie niesamowity dudniący tętent kopyt. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać jak to musi brzmieć, gdy biegnie kilkadziesiąt spłoszonych koni. To musi robić większe wrażenie niż wodospad.

Powoli zapadł zmierzch i nadszedł czas na biesiadną część święta. Rozsiodłaliśmy i wypuściliśmy konie na czworobok, a następnie zostało rozpalone ognisko. Były kiełbaski, był pyszny bigos, były sałatki, ciasta, ciasteczka itp itd. Jednym słowem wyżerka. :-) Próbowaliśmy trochę pośpiewać, choć rozbieżności w wieku uczestników powodowały rozbieżności w możliwym repertuarze...

W międzyczasie odbył się rodzinny przejazd Państwa Komorowskich, czyli właścicieli Jackowa, dzięki któremu ogierki również miały swoje pięć minut. Aris, Sanderus i do towarzystwa Błysk. Gdy wracali do stajni, Aris wyczuł klacze w rui. Usłyszeliśmy tylko z daleka niepokojące rżenie ogiera, które nie ustawało. Nagle klacze puściły się galopem w tamtym kierunku i zniknęły w ciemności. Teren był zamknięty ale pojawiła się niepewność, czy klacze tego zamknięcia nie sforsują, w końcu niektóre z nich mają tak zwinne usta, że potrafią ściągać gumki z włosów dziewczynom... Pobiegliśmy więc czym prędzej sprawdzić co się dzieje.

Oprócz tego, że Aris stanął dęba pod Panem Jackiem, nic się wielkiego nie stało, jednak profilaktycznie dodatkowo zabezpieczyliśmy wyjazd z czworoboku i wróciliśmy do ogniska. Niedługo potem trzeba się było już zbierać, bo przecież konie też zasłużyły na kolację. Wróciliśmy więc do stajni, po czym gremialnie pościeliliśmy w boksach i poroznosiliśmy żarcie, po czym wpuściliśmy konie do boksów. I tylko owce wciąż beczały i beczały. Czego one tak beczą?

- Beatko? A owcom zaniosłaś żarcie?
- Ojej, nie zaniosłam... Już niosę!

Owce to mają przechlapane. A to ktoś zapomni im sypnąć w michę, a to z przyzwyczajenia sypnie ale do takiego pojemnika, który mają ponad głowami, więc choć są głodne to nie beczą, bo mają pyski rozdziawione ze zdziwienia... Tym razem jednak upominały się tak głośno i tak długo, aż dostały swoją porcję i również zajęły się pochłanianiem kolacji.
I tak oto skończył się mój pierwszy w życiu Hubertus, moja pierwsza w życiu pogoń za lisem. Kolejne wydarzenie, którego się nie spodziewałem, które całkowicie mnie zaskoczyło i które dostarczyło mi ogromnych emocji. Skoro złapałem kitę to w przyszłym roku będę lisem... "Jutro też wam uciekniemy!" ...No, może nie jutro, ale na pewno w przyszłym roku! :-)

QŃ-ec


Sceneria dzisiejszego święta



piątek, 4 listopada 2011

Dona wyzwolona

Część druga.

Tego, co miało miejsce wczoraj, kompletnie się nie spodziewałem. Bardzo chciałem pojechać do Jackowa, bo podczas dwóch ostatnich jazd w Dubelbarze dużo się nauczyłem (tak mi się przynajmniej wydawało) i chciałem, aby Dona lub Cyranka poddała moje nowo nabyte umiejętności fachowej weryfikacji.


- To co, jedziemy w teren? - Zapytał Pan Jacek, choć dobrze wiedział, że może się spodziewać tylko jednej odpowiedzi.
- Pewnie, że jedziemy!
- Tylko w terenie nie ma żadnych spacerków. Od razu dajemy kłusa!

Mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podjechaliśmy do wyjścia z czworoboku, skręciliśmy w prawo, po czym wjechaliśmy na łąkę. Adrenalina skoczyła mi do niewiarygodnego poziomu. Niby tuż obok, niby tak blisko ale jednak jestem po drugiej stronie ogrodzenia! I to po tej w pełni swobodnej! Mniszka kłusem z przodu, Donka ze mną na grzbiecie parę kroków za nią. Z ostrożności sprawdziłem, czy mój koń jedynie z rozpędu jedzie "w zastępie" czy też jednak mam nad nim jeszcze jakąkolwiek kontrolę. Mały zakręt w prawo - Donka posłusznie w prawo. Zwrot i przejazd przez ścieżkę w lewo - Donka w lewo. O ja cię... Naprawdę to ja decyduję! No to dawaj, przyspieszmy trochę, bo nam Mnisia wybyła do przodu! Podjechaliśmy więc te dwa kroki... galopem.

Ścieżka skręca, wjeżdżamy między drzewa, nagle się pojawia rów.

- Patrz Wojtek, najpierw powoli koń do przodu w dół a ty się odchylasz do tyłu. Potem koń w górę a ty do przodu. Jedziemy?
- Jedziemy!

Dona po profesorsku przeprowadziła mnie przez moją pierwszą w życiu przeszkodę terenową. Jedziemy dalej! Mnisia dostojnie kłusem. Donka również kłusem ale gdy zostawaliśmy troszkę z tyłu, kusiło ją do galopu. Czasem jej pozwalałem a czasem nie. Ona naprawdę mnie słuchała!

Cóż za nieprawdopodobna sceneria... Niestety nie mam zdjęć z tej jazdy a nie potrafię oddać słowami tej magicznej aury, która się wokół nas roztaczała. Minęła już godzina 16, powoli dzień chylił się ku końcowi, słońce właśnie zaszło a księżyc świecił już nad naszymi głowami. Znad pól i łąk uniosła się wieczorna mgła. Miejscami unosiła się na taką wysokość, że stojąc na ziemi człowiek miałby głowę w chmurach, siedząc na koniu miał ją jednak ponad nimi. Kilkaset metrów dalej mgła spowijała już całkiem drzewa i krzewy a te wyłaniały się kolejno z mleka dopiero wtedy, gdy się do nich zbliżaliśmy. Pejzaż absolutnie nieprawdopodobny, magiczny, wyjątkowy. Takie rzeczy spotyka się tylko w filmach a może nawet tylko w książkach. Zapomniałem o upływającym czasie, liczyło się tylko to, że jechaliśmy, płynęliśmy w tej mgle.

(Zdjęcie z serwisu foto.3n.com.pl) - mniej więcej tak to wyglądało

Nagle Pan Jacek wstrzymał Mniszkę. Ja zobaczyłem tylko światła samochodu, On dostrzegł jednak coś więcej. Dostrzegł dwa (a może trzy?) duże wilczury, które widząc w oddali nasze majaczące sylwetki, rzuciły się ujadając w naszym kierunku. Konie mocno się zdenerwowały. Odwróciłem czym prędzej Donę, starając się ją jednocześnie uspokoić.

- Niech widzi psy! Niech widzi psy! - usłyszałem od Pana Jacka. Koń, musi widzieć niebezpieczeństwo, żeby móc je ocenić. Jeżeli go nie będzie widział, może spanikować. Nie wiedziałem o tym i odwróciłem Donę zadem, chcąc się jak najszybciej oddalić. Na szczęście Dona, choć była bardzo zdenerwowana, pogłaskana po szyi uspokoiła się i oddaliliśmy się spokojnym stępem. Nie mogliśmy "ruszyć z kopyta" bo psy mogły pognać za nami, a tak zawróciły do swoich właścicieli. My zaś pojechaliśmy dalej a gdy odjechaliśmy na bezpieczną odległość, przeszliśmy znów do kłusa.

Jechaliśmy tak przez te pola i łąki a mnie kompletnie nie obchodził kierunek jazdy. Czasem gdzieś skręcaliśmy, czasem wjechaliśmy na polną drogę. Było mi absolutnie wszystko jedno dokąd jedziemy, liczyła się tylko jazda i ten niesamowity widok dookoła. Kłus, galop, kłus, galop, kłus, galop. Donka potknęła się solidnie jeszcze ze dwa razy a ja utrzymałem się w siodle. Nigdy dotąd nie czułem się na koniu tak komfortowo, tak pewnie i tak swobodnie. Po pewnym czasie dojechaliśmy do większej drogi i stępem udaliśmy się w kierunku stajni. Było już prawie ciemno.

To była najbardziej niesamowita sceneria dla mojego pierwszego wyjazdu w teren, jaką tylko mogłem sobie wymarzyć. Było to wszystko tym bardziej niezwykłe, że przecież zupełnie nieoczekiwane. Jeszcze kilka dni temu myślałem, że wyjazd konno w teren to dla mnie pieśń przyszłości. Okazało się jednak, że na pierwszą taką jazdę jestem już naprawdę gotów.

Od dziś czuję się prawdziwym "koniarzem"!

QŃ-ec

Dona szalona

Część pierwsza. 

Tego, co miało miejsce wczoraj, kompletnie się nie spodziewałem. Bardzo chciałem pojechać do Jackowa, bo podczas dwóch ostatnich jazd w Dubelbarze dużo się nauczyłem (tak mi się przynajmniej wydawało) i chciałem, aby Dona lub Cyranka poddała moje nowo nabyte umiejętności fachowej weryfikacji. 

Ciężko ostatnio wykroić z dnia roboczego wolne dwie godziny. Na godzinę 17 były już umówione jazdy. Rzutem na taśmę wpisałem się więc na godzinę 15. Potem w ekspresowym tempie: rozgrzewka i rozciąganie, obiad, spacer po konie mechaniczne do przedszkola Beatki i wio do stajni. Mimo pośpiechu oczywiście się spóźniłem, mimo spóźnienia mogłem jednak samodzielnie przygotować konia do jazdy. 

- O, wreszcie przyjechał pojeździć a nie tylko popatrzeć! - Przywitał mnie Łukasz. 
- Którego konia chcesz? - Zapytała Pani Beata. 
- To może Donkę dziś wezmę? 

DONA
Wiedziałem, że łatwo nie będzie ale któż lepiej zweryfikuje moje umiejętności, niż Donka? Jak dotąd robiła to podczas każdej naszej wspólnej jazdy, za każdym razem pokazując mi, że jeszcze prawie nic nie umiem. Wyprowadziłem ją więc z boksu, wziąłem się za czyszczenie i sprawdzanie kopyt. Dona, jak to Dona, postanowiła mnie trochę postraszyć. Parę razy próbowała capnąć zębami i parę razy odepchnąć prawą tylną nogą ale ja już trochę umiem ją obserwować a nawet umiem ją opieprzyć. Punkt dla mnie, konia wyczyściłem bez uszczerbku na zdrowiu. 

Następnie wziąłem się za zakładanie rzędu. Założyłem ogłowie (Dona grzecznie wzięła wędzidło do pyska) i siodło, po czym poprosiłem Pana Jacka o sprawdzenie. Okazało się, że źle założyłem z jednej strony popręg. Szybka poprawka i koń był gotowy do jazdy. Całe przygotowanie konia zajęło mi jednak... 40 minut! Pan Jacek zdążył w tym czasie wyczyścić i osiodłać Mniszkę i pewnie przygotowałby jeszcze ze dwa konie... Był to jednak chyba pierwszy raz, gdy oporządziłem konia całkowicie samodzielnie! Wreszcie wsadziliśmy nasze tyłki w siodła i pojechaliśmy stępem przez las na czworobok. Pan Jacek na Mniszce a ja na Donce. 

Donka była nadzwyczaj żwawa. Ledwie weszliśmy na ogrodzony teren a ona hop i już by do galopu chciała... Mimo wszystko spróbowałem z nią przejechać ze dwie długości kłusem i uznałem, że nie ma sensu jej wstrzymywać, bo skłonna była do jazdy jak nigdy wcześniej! Pierwsze galopy skończyły się z mojej strony całkowitym zaprzestaniem prób wysiedzenia ich w siodle. Pamiętajcie faceci, żeby do jazdy konnej zakładać obcisłą bieliznę. W przeciwnym razie będziecie piszczeć cienko... Pół-siad! Tak pół-siad. Przecież tego się ostatnio uczyłem i dziś mi się to idealnie przyda, żebym sobie nie uszkodził tego i owego. 

Podjechaliśmy do siebie z Panem Jackiem, zamieniliśmy parę słów, po czym Pan Jacek odjechał a ja przytrzymałem Donę, żeby nie puściła się za koleżanką Mniszką. Nagle w jednej sekundzie poczułem jak Dona zastygła i zastawiła się czterema kopytami do pozycji "nie pójdę, tak będę stała i co mi zrobisz". Cmoknięcie - Donka stoi. Łydki - Donka stoi. Dosiad - Donka stoi. Cmoknięcie, łydki i dosiad - Donka stoi i ani drgnie! O żesz Ty... Naprawdę nie chciałem używać palcata, choć przezornie go ze sobą wziąłem. Dostała więc raz w zad i okazało się, że taki pojedynczy "ojcowski klaps" jest właściwą metodą na krnąbrną Donkę. Ruszyła do przodu bez ociągania się. To był ten przełomowy moment, gdybym jej wtedy nie ruszył z miejsca to bym już na niej nie pojeździł. Palcat nie był później więcej potrzebny, wystarczyło, że miałem go w ręce. 

Donka odzyskała chęć do biegania. Jeden sus i jesteśmy w galopie. Ja - skrócenie wodzy, pięta w dół i pół-siad. O rany, to naprawdę działa! Donka w galopie, ja wciąż na grzbiecie i nawet mam kontrolę nad koniem! Mogę skręcać, mogę ją zatrzymać i mogę nawet przyspieszyć! Pan Jacek sam chyba był zdziwiony moją ostrą jazdą. Dał mi parę fajnych rad jak pracować w galopie i udało mi się porządnie przejechać w galopie zakręty tak, żeby Donka mi nie "zgasła". Udało mi się nawet wyciągnąć galop do takiego stopnia, że Pan Jacek zasugerował, żeby jej bardziej nie rozkręcać. Mnie prędkość w ogóle nie przeszkadzała, czułem się wspaniale, czułem się stabilnie, czułem kontrolę i chyba miałem wreszcie poprawnie obciągnięte pięty, bo ani raz noga nie wpadła mi w strzemię. 

W pewnym momencie Dona się potknęła. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby miała zaryć nosem w ziemię. Straciłem równowagę, poleciałem do przodu ale chyba chwyciłem się odruchowo końskiej szyi. Połową pupy byłem już poza siodłem a drugą połową jeszcze w siodle. Był to ten ułamek sekundy, w którym zdążyłem pomyśleć: albo się teraz powinienem puścić albo próbować wrócić na grzbiet. Podjąłem decyzję, by po krótkiej chwili wykrzyczeć z radością w stronę Pana Jacka: 

- Nie spadłem! Nie spadłem! 

Pan Jacek podjechał i zapytał: - To co ścigamy się? - po czym i ruszył z kopyta. Ja poczułem moc i ruszyłem za nim. Galopowaliśmy więc przez czworobok on z przodu a ja parę metrów z tyłu. Nie wiem co mi strzeliło do głowy ale postanowiłem przejechać przez bramkę złożoną z dwóch słupków zabezpieczonych kolumnami opon. Zapomniałem już jak mi Jupiter unikał drągów i nie przyłożyłem się specjalnie do pilnowania kierunku. W ułamku sekundy Dona skorygowała kurs wprost na jedną z tyczek. Pochyliłem się bardziej do przodu, sam już nie wiem czy po to, żeby skrócić wodze czy żeby się podeprzeć na szyi. Nie zdążyłem już nawet pomyśleć co Dona zrobi, choć przecież musiała przejść albo z lewej albo z prawej... Poczułem, że będę leciał, lub już lecę. Zdążyłem tylko pomyśleć, że zaraz wyrżnę plecami w te opony. W opony jednak nie trafiłem, wylądowałem bezpośrednio na glebie. Przez myśl przemknęła mi obawa, że skoro naprawdę spadłem z konia to mam prawo mieć jakąś, choćby małą kontuzję. Wstałem jednak, zastanowiłem się chwilę i doszedłem do wniosku, że nic mnie nie boli, nie mam jednak pojęcia którą stroną przejechaliśmy obok słupka... Rozejrzałem się za koniem, który, jak się okazało, przystanął tuż obok. 

- Musisz sobie jeszcze wyrobić nawyk, żeby po upadku od razu łapać konia. Ze złamaną ręką możesz zawsze wrócić na koniu do stajni a jak ci koń ucieknie to będziesz wracał piechotą - rzekł optymistycznie Pan Jacek. :-)

Potem dowiedziałem się jeszcze, że Dona "strzeliła z zada" czyli zrobiła klasyczne "bryknięcie", które okazało się skuteczne i wyrzuciło mnie z siodła. 
My z Doną

Na czworoboku nie musiałem na szczęście łapać Dony, bo ta troskliwie się zainteresowała, czy sobie nie złamałem karku a potem nadstawiła swój grzbiet, żebym się nie rozczulał nad sobą, tylko wsiadał, bo ona chce dalej galopować. Wskoczyłem więc w siodło i już wtedy zapomniałem na który bok spadłem. Obyło się zatem bez większego dramatu, choć teraz mogę już oficjalnie powiedzieć, że SPADŁEM Z KONIA W GALOPIE, czyli że jestem prawdziwie, po końsku "ochrzczony". :-) 

To jednak nie był koniec jazdy! Prawdziwa jazda się dopiero zaczynała!

O tym w części drugiej...

Prawie QŃ-ec.

P.S. Zdjęć z dzisiejszego dnia niestety nie ma. Zdjęcia Dony w tym poście pochodzą z końca czerwca 2011.