poniedziałek, 31 października 2011

(Wielko)polak, Arab - dwa bratanki



Dzień drugi. Po naszych ubiegłodniowych wyBrykach nie mogłem wstać z łóżka. Gdy już wstałem, nie mogłem zrobić kroku ani rozkroku. Gdy już zrobiłem rozkrok, nie mogłem się z niego podnieść. A tu trzeba się jakoś rozruszać, jeżeli dziś mamy znowu jeździć! Z niepokojem przystąpiłem więc do rozgrzewki i rozciągania. Beatka jakoś lepiej to znosi, popatrzyła na mnie tylko i zaczęła chichotać, bo moje ćwiczenia wyglądały tak, jakbym miał wszystkie możliwe upośledzenia narządów ruchu a mój wyraz twarzy wyglądał tak, jakby mnie ktoś na żywca kroił nożem. Jakoś to przeżyłem i uznałem, że mimo wszytko mogę jechać do stajni.

Tym razem wybraliśmy się w szerszym gronie - dodatkowo z Joasią, Radkiem i małym Kamilkiem, który miał ogromną ochotę dosiąść jakiegoś wierzchowca. Kinga wsadziła go więc na uroczego, choć miewającego czasem diabła za skórą, kucyka Oskara. 

Beatka dosiadła Endona - konia czystej krwi arabskiej. Ona w ogóle świetnie się prezentuje w towarzystwie Arabów i doskonale się z nimi dogaduje, więc chyba będę musiał się dwa razy zastanowić zanim Ją samą puszczę na wyjazd do Egiptu, Tunezji czy też w inne tego typu miejsce... ;-) Mnie przypadł tym razem w udziale Nurek - wielki koń rasy wielkopolskiej. Koń profesor. O Nurku pisałem już kiedyś na Facebooku i wkrótce przepiszę wrażenia z naszej pierwszej wspólnej jazdy również na wyBrykach.

Dziś mieliśmy w planach "utrwalenie wiedzy", czyli plan był podobny jak podczas poprzedniej jazdy. Nurek, jak już wspominałem, to "koń profesor". Umie bardzo dużo, wybacza karykaturze jeźdźca bardzo dużo i jest niezwykle wyrozumiały. Potrafi zagalopować niemalże z miejsca i robi to w niesamowicie komfortowy sposób, bo nie mam wątpliwości czy to jeszcze kłus czy już galop. Jeden sus i jesteśmy w galopie! Wystarczy tylko przyłożyć poprawnie łydkę a nawet jeżeli zrobię to nie do końca poprawnie to Nurek i tak najprawdopodobniej mnie zrozumie. W końcu jest profesorem.

Beatka również ambitnie podeszła do tematu galopu, choć zdecydowała się, póki co, zrobić to jeszcze na lonży. Endon ochoczo wchodził w galop, choć zdarzało mu się to robić ze złej nogi, był więc wyhamowywany i zachęcany do poprawnego galopu. Trochę te operacje wytrącały Beatkę z rytmu, raz tak wyskoczyła z siodła, że stłukła sobie bardzo porządnie kość ogonową. Nawet z bolącą pupą, Beatka zawsze na Arabie wygląda stylowo! I jeszcze ten galop... Kto nie widział, niech żałuje. Pan Jacek z Jackowa na pewno wie co mam na myśli ;-))

Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa wieczorem. O bieganiu nie ma mowy. Z jazdą samochodem też nie jest łatwo - chyba, że w charakterze pasażera. Ech, uwielbiam tę nieopisaną satysfakcję i radość, którą czuję za każdym razem, gdy czuję ból będący konsekwencją wysiłku! I to niezależnie od tego, czy schodzę z konia, czy wracam z Tatr. Dziś jest już kolejny poranek a nogi nie pozwalają mi zapomnieć o wczorajszych emocjach i micha mi się śmieje od ucha do ucha :-)


Myślami jestem już w okolicach piątku. Czeka mnie wtedy wielki mecz: Bronowianka Kraków - Orliki kontra rodzice Orlików, w którym zagram przeciwko Grzesiowi :-) Muszę tego czasu pozbyć się zakwasów, bo inaczej będę pełnił jedynie rolę rezerwowego.


Za to w sobotę Hubertus w Jackowie! Popatrzę sobie z bliska jak się porządnie galopuje od łydki!

QŃ-ec.

P.S. Mam kolejne podkowy! Tym razem po Jupiterze, Nurku i chyba Amirze (kurcze, muszę zadzwonić do Oli, żeby się upewnić :-)). Jedna z nich będzie nagrodą dla... Czytajcie moje grafomańskie wypociny to się wkrótce dowiecie :-)

"To nie patyki! To drągi!"

Kilka dni temu dostałem smsowy "cynk" z Jackowa, że w najbliższą sobotę organizują Hubertusa! Co prawda moje umiejętności nie dają mi jeszcze szans na czynny udział w tej zabawie, jednak zostałem tym smsem zmotywowany do kolejnych lekcji jazdy konnej. Jesteśmy w Bielawie, zatem znów odwiedzamy naszych ulubieńców i nasze ulubienice z Dubelbara. Mam tu na myśli nie tylko konie ale również nasze urocze instruktorki, Olę Paulinę i Kingę :-))

Dzień pierwszy. Dostałem pod siodło Jupitera - siwego konika, na którym Paula hula przez przeszkody. Swego czasu nie znosił gdy mu faceci gmyrali przy kopytach, dziś nie miał jednak nic przeciwko, żebym zrobił to ja. Jeżeli uznał, że jestem za mało męski, to czuję się urażony! Wyjaśnimy to sobie następnym razem. :-)) Beatka dosiadła znanego Jej już Amira, konika będącego własnością Kingi.

Tym razem wziąłem sobie na warsztat "półsiad", bo pomyślałem, że przyda się ta umiejętność na wypadek ponownego bólu męskich klejnotów spowodowanego brakami w technice jazdy i oklepywaniem siodła. Zatem kłus w półsiadzie. Trochę się chwiałem do przodu i do tyłu, ale potem skróciłem wodze, podparłem się na chwilę na szyi Jupitera i jakoś pojechałem.

- Mogę przejechać przez patyki?
- To nie patyki tylko drągi! - odkrzyknęła Paula. - Widać braki w terminologii!

Nie zbiło mnie to z tropu, przywykłem już do kompromitowania się na padoku :-) obrałem więc kurs na dwa leżące patyki. Drągi. Zbliżaliśmy się równym tempem, trochę się rozluźniłem, byliśmy coraz bliżej aż tu nagle jupiter kroczek w prawo i... Przeszedł bokiem! Skubaniec! O nie, nie ze mną te numery, jedziemy jeszcze raz! Najazd, nagle on krok w prawo, ja go delikatnie w lewo, on bardziej w lewo, ja go delikatnie w prawo, on w prawo bardziej i znów przeszliśmy bokiem! No żesz go...

- Musisz najeżdżać na wprost i "zamykać go łydką"!

Dobra, "zamykać łydką", tylko jak mam go "zamykać łydką", skoro ja jeszcze moich łydek nie kontroluję? Pół kółeczka stępem, koncentracja... Łydka. Myśleć o łydce!  Kłus, najazd... Przeszliśmy! ...A zaraz potem straciłem równowagę i o mało nie przeleciałem przez łeb Jupitera.

- Bo musisz mu oddać wodze na przeszkodzie! Szarpiesz go!
- Ja go szarpię? To on mnie szarpie!
- Ty go szarpiesz!

No tak, szarpię. Nie szarpać. Pół kółeczka stępem, koncentracja... Półsiad, pięta w dół. Najazd prosto na drągi. Zamykać łydką. Drągi... Nie szarpać, oddać wodze, oddać wodze! Drągi... JEST! Przeszliśmy płynnie i bezboleśnie! Udało się ale mózg mi się od tego myślenia rozgrzał do czerwoności. Niemniej jednak płynność całego tego manewru wynagrodziła mi trudy myślenia. Kolejny raz się przekonałem, że największą płynność jazda konna ma wtedy, gdy się człowiek nauczy koniowi nie przeszkadzać. Przejechaliśmy przez drągi jeszcze kilka razy i przeszliśmy do następnego etapu lekcji.

- To co, zagalopujesz? - zapytała Paula.

Ja bardzo chętnie, choć nie wiem co na to Jupiter... Teorię już znałem. Jupiter ze stępa mi nie zagalopuje, najpierw więc kłus. Zakręt w narożniku, wewnętrzna łydka na popręgu, zewnętrzna do tyłu. Hop! O rany, znowu o mało przez łeb nie przeleciałem. Zagalopował? A skąd, bo i dlaczego miałby galopować, skoro znowu mu się uwiesiłem na wodzach? Koncentracja! Kłus, narożnik, łydka jedna druga, hop! Tak! Ja galopuję! Przejechałem już całe kółko, więc chyba mogę przynajmniej na chwilę przestać myśleć i oddać się przyjemności dynamicznej jazdy w galopie... Ledwo jednak przestałem myśleć a Jupiter uznał, że czas już zwolnić a ja kolejny raz o mało co nie przeleciałem przez łeb... Nie spadłem jednak, za to bardzo się rozochociłem na więcej, przegalopowaliśmy więc jeszcze kilka odcinków aż nadszedł czas, żeby trochę odpocząć w stępie i zakończyć dzisiejszą lekcję. Zjechaliśmy więc do stajni i oporządziliśmy nasze wierzchowce, a ja jak zwykle znów poplątałem paski ogłowia.


To była dobra lekcja, co definitywnie potwierdza wieczorny stan naszych mięśni i ścięgien ud. Krótko mówiąc mamy z Beatką trudności w poruszaniu się i ogromną determinację, aby następnego dnia znów pojawić się w stajni.


QŃ-ec


środa, 26 października 2011

Jackowo, pod którym leży Warszawa

Nie daje mi spokoju, że nie dzielę się z Wami na bieżąco końskimi przemyśleniami, których mam we łbie tym więcej, im dłużej mnie nie ma w stajni. Nie robię tego dlatego, że chciałem zachować choćby minimum chronologii, przepisując tutaj wszystko to, co naskrobałem wcześniej w przypływie grafomańskiego entuzjazmu na Facebooku.

Przyszedł więc czas na dwa przysłowiowe słowa, na temat pierwszej wizyty w Jackowie! Tak tak, to tam gdzie kowal pokazał mi swój wielki... Pilnik do kopyt.

Google rządzi, Google radzi, Google nigdy cię nie zdradzi. Tak oto wziąłem się za szukanie stajni w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, czyli Ząbek. Znalazłem kilka ciekawych stajni, wśród nich nie było jednak Jackowa. ZONK... Jak znalazłem Jackowo? Sam już nie pamiętam, w każdym razie zadzwoniłem i umówiłem się na rekonesans. Po obiecującym rekonesansie przyszedł czas na pierwszą "roboczą" wizytę w stajni, podczas której zamierzaliśmy doznać wielkiej radochy z jazdy wierzchem.

Przyjechaliśmy z Beatką, Mateuszem i małą Hanią. Mateusz, jako doświadczony jeździec, który kiedyś tam na pierwszej swojej jeździe galopował i pojechał w teren, dostał Cyrankę.
Beatka dostała Błyska. Mnie się trafiła Dona a Haneczka, z pewną taką nieśmiałością, dosiadła Kacyka. Mateusz szybko został odarty ze złudzeń, że cokolwiek potrafi. Nam z kolei, patrząc na Mateusza, łatwiej się próbowało jeździć ze świadomością, że nie jesteśmy aż tak bardzo "niekumaci", skoro po kilku poprzednich jazdach wciąż niewiele umiemy. :-)

...A dalej było tak:

[25 czerwca]
...Dziś Dona pokazała mi kto tu rządzi: "Jeżeli mówię, że teraz stoimy, bo będę żarła liście z krzaka to stoimy i koniec". :-)))
[25 czerwca o 18:49]
Ostatecznie dostałem jednak do ręki bacik i Dona zgodziła się podreptać dalej, aczkolwiek robiła to bardzo niechętnie pokazując mi, że ma mnie "w głębokim poważaniu". Na koniec jednak, gdy jechaliśmy przez las, uznała, że mogę jej mimo wszystko zasugerować którą stroną ominąć drzewo i pozwoliła sobą trochę pokierować. Szkoda, że nie mogliśmy już wtedy kłusować, bo mogło się to skończyć galopem niekontrolowanym i potencjalną moją wizytą na jakimś konarze... :-)
Jak przeczytałem na stronce naszej stajni, Dona "...jest koniem, który wymaga zaawansowanego jeźdźca". Z pewnością za takiego mnie nie uznała i właśnie dlatego ją lubię. Jest szczera do bólu, więc na pewno się dogadamy. Lubię takie kobiety :-)))
Spociłem się, niczym lis uciekający podczas Hubertusa, tylko że ja się spociłem stojąc w miejscu i usiłując z niego ruszyć upartą jak osioł Donę!

Kilka dni później wyciągnęliśmy na jazdę Julię, a ja zaklinałem rzeczywistość:

[29 czerwca]
Dziś popołudniu koniki! Będę błagał Donę, żeby mi pozwoliła trochę porządzić w naszym "związku". Dałbym jej na prezent kwiatka ale pewnie zeżre, więc może lepiej wezmę marchewkę? :-))
[30 czerwca]
Wczoraj odkryłem, że dona nie jest ani mułem ani osłem tylko prawdziwą klaczą szlachetnej półkrwi!
[30 czerwca o 10:00]
Dona okazała się znacznie bardziej chętna do współpracy niż ostatnio. Chwilami była nawet bardziej chętna niż ja, próbując przejść w galop, który mimowolnie hamowałem ściągając wodze swoimi rozlatanymi rękoma. Chyba jednak mi zaufała, że nie zrobię sobie krzywdy, bo była naprawdę bardzo do galopu chętna! Wykorzystam to następnym razem, o ile mi nie strzeli focha :-)

Poza tym była to moja pierwsza jazda od początku do końca samodzielna. Co prawda Dominika zwrzeszczała mnie (za co jestem Jej bardzo wdzięczny!), że się garbię i nie trzymam pięt w dole ani kolan przy siodle ale i tak jestem z siebie dumny!

Aha, zapomniałem dodać, że pierwszy raz w życiu spadłem z konia! Co prawda nie był to spektakularny upadek, bo zdążyłem się przytrzymać czegoś... Nie wiem czego, nie pamiętam, tak szybko się to wszystko działo... :-)) Niemniej jednak mój tyłek wyleciał z siodła.

Dona chyba naprawdę mnie zaakceptowała, pod koniec jazdy nie był już potrzebny nawet bacik, bo klacz reagowała na każdy mój sygnał. Na koniec, acz niechętnie, pozwoliła się dosiąść na oklep i spróbować kłusu bez siodła, ogłowia, wędzidła... Już nie mam poczucia, że ma mnie głęboko w zadzie :-)

Wtedy naprawdę poczułem, że się dogadamy i polubimy. Teraz, po kilku miesiącach, choć wciąż jeszcze niewiele umiem (co Doneczka doskonale potrafi wyczuć) gdy wchodzę do stajni, czuję się w Jej towarzystwie zupełnie inaczej niż kiedyś. Lubię Jej dawać żarcie. Jeszcze się wcale dobrze nie znamy ale "mamy na siebie ochotę" ;-))

QŃ-ec

Pierwsze Jackowowe koty (konie?) za płoty -  25 i 29 czerwca 2011.