wtorek, 27 września 2011

Stajenny pedicure

...Czyli o tym, jak prawie kowalem zostałem (przy czym pamiętajmy, że "prawie" robi wielką różnicę).

Szczerze mówiąc, najpierw chciałem napisać o tym, jak trafiłem do Jackowa po raz pierwszy. Moje pierwsze przygody z panną Doną będą jednak musiały jeszcze na relację poczekać, ponieważ dziś przyjechałem do Jackowa w związku z niecodziennym, jak dla mnie, wydarzeniem i zamierzam je na gorąco opisać.


- Dzień dobry Pani Beato, czy możemy dziś po południu przyjechać do stajni, pojeździć?
- Dziś konie są wyłączone z jazdy, bo mamy wizytę kowala.
- O JAAAA! To można przyjechać zobaczyć kowala? Znaczy się zobaczyć jak kowal pracuje?
- No pewnie, przyjedź!

Kiedyś ponoć wzywało się kowala, gdy trzeba było wyrwać zęba. Dziś wzywa się go już tylko do koni... :-))

Zaskoczony własnym podekscytowaniem zawiozłem Beatkę do pracy, a sam czym prędzej udałem się do stajni. Pan kowal Zbyszek okazał się chłopem jak dąb. Miał wypasione kowalskie spodnie z dużymi kieszeniami (takie, o jakich marzył krecik z bajki), w których trzymał tajemnicze narzędzia. Wśród narzędzi znalazły się m.in:
  • Nożyk do skórek
  • Cążki
  • Pilniczek do paznokci
...A raczej ich końskie odpowiedniki, które są odrobinę większe, co widać na zdjęciach. Ponadto wspomniany, ostry jak cholera nożyk pełni trochę inną funkcję, gdyż potrafi ścinać również paznokcie.


Z pewną taką nieśmiałością podszedłem grzecznie pytając, czy mogę popatrzeć, bo mało kto lubi jak mu się patrzy na ręce a Pan kowal miał w jednej z nich właśnie pilniczek, który wzbudził mój respekt. Pan kowal popatrzył na mnie i uznał, że nie będę przeszkadzał, więc stanąłem tak blisko jak tylko mogłem i na tyle daleko, żeby nie być w zasięgu pilnika.

Błysk po skończonym obcinaniu paznokci mógł już wracać do boksu, a ja usłyszałem od Pana Jacka:

- Wojtek, przyprowadź Łajzę!

Dostałem do ręki uwiąz i z radochą poleciałem do boksu po Lamę vel Łajzę. Założyłem kantar, przypiąłem uwiąz i podjarany zaprowadziłem klacz na miejsce, gdzie do pracy brał się kowal. Jeszcze nie tak dawno nie miałem pojęcia, że koniom obcina się paznokcie. Nie wiedziałem nawet, że konie są NIEPARZYSTOKOPYTNE. Założę się, że większość z Was też tego nie wiedziała, a nawet jeżeli wiedziała to i tak nie wie dlaczego! Jeżeli ktoś wie, niech napisze w komentarzu :-)

O czym to ja... Aaaa właśnie, paznokcie. Kowal wziął się do roboty podnosząc pierwszą nogę i umieszczając sobie ją pomiędzy kolanami. Następnie dobył narzędzia, którego nie powstydziłby się sam Hannibal Lecter. Był to zagięty na końcu na kształt haka, ostry jak brzytwa nóż, którym zaczął ścinać z kopyta nadmiar rogu. Popatrzyłem z podziwem na łatwość, z jaką ścinane były kolejne warstwy i wypaliłem:

- Ojej, myślałem, że kopyta są twardsze.
- Tak? No to chodź spróbuj! - Odparł kowal i odłożył nogę Łajzy na ziemię. Mnie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, moja ekscytacja sięgnęła zenitu. Co będzie jak mnie Łajza kopnie? - Trudno, jakoś to będzie, najwyżej będę śpiewał wyższym głosem - pomyślałem, po czym odważnie chwyciłem jej nogę i umieściłem między swoimi kolanami. Do ręki dostałem narzędzie najniebezpieczniejsze z niebezpiecznych i od razu okazało się, że nie umiem go nawet poprawnie chwycić. Pan kowal pokazał mi jak trzymać, gdzie ścinać i ochoczo wziąłem się do roboty. Szybko przekonałem się, że kopyto wcale nie jest miękkie i że kowale to nieprzypadkowo chłopy jak dęby. Kilkoma ruchami noża ściąłem jedynie niewielką odrobinę rogu, ucieszyłem się jednak, że ani koniowi, ani sobie, ani nikomu w pobliżu nie zrobiłem przy tym krzywdy. Następnie dostałem do ręki pilniczek do paznokci, niestety nie umiałem go na tyle docisnąć do kopyta, żeby poleciał choćby jeden wiórek. Dopiero później zauważyłem, że robi się to dwiema rękami. Zgubiła mnie zła technika :-) oddałem więc kopyto w ręce specjalisty.

Następny w kolejce do pedicure był Aris. Pan kowal zabrał się do roboty, a ja do robienia zdjęć. Pierwsze, drugie, trzecie, czwarte kopyto i po kilku minutach Aris mógł wracać do boksu. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie chciał jeszcze raz spróbować i mieć na to dowód w postaci fotki. Do "golenia" pozostał na koniec "ogier czołowy stajni Jackowo" ;-) Sanderus.

- Czy mógłbym spróbować z Sanderusem?
- He he he... - zaśmiali się Pani Beata, Pan Jacek, Pan kowal Zbyszek i Jego asystentka (?) (której imienia niestety nie pamiętam) - Spróbuj!

Nie ukrywam, że po takiej reakcji miałem pewne obawy... Jak zwykle zwyciężyła jednak ciekawość (ambicja?) i wziąłem się za kopyto, oddając uprzednio aparat fotograficzny w ręce... O jejku, nawet nie pamiętam kogo, taki byłem podekscytowany! Była to jednak albo Pani Beata albo asystentka kowala :-) . Sanderus grzecznie podniósł kopyto, a ja wziąłem do ręki nóż i ponownie okazało się, że nie umiem go trzymać. Kiepski byłby ze mnie "kowal" i to w dodatku ze słabą pamięcią a pamięć u kowala jest ważna, bo Pan Zbyszek, jak się okazało, pamięta wszystkie kopyta, które mają jakieś konkretne problemy i które wymagają wyjątkowego traktowania. Oprócz "tych z problemami" pamięta również ponoć "te najpiękniejsze" - nie będę się tutaj jednak wdawał w żadne analogie z życia... ;-)))

Kopyta Sanderusa okazały się twardsze od kopyt Łajzy i twardsze niż przypuszczałem, więc po kilku machnięciach nożem zrobiłem się cały czerwony na twarzy, a następnie się poddałem. Kowal wziął ten sam nóż i w parę chwil kopyto było jak nowo narodzone. Szkoda (a może dobrze), że nie było ze mną Beatki, pewnie by się Jej taki silny i sprawny kowal spodobał... :-))

Na koniec tej wyjątkowej wizyty w stajni zrobiliśmy Błyskowi okład na kopyto. Pan Jacek trzymał konia, ja pomagałem trzymać nogę, a Pani Beata robiła opatrunkowy bucik z zawartością kojącą, czyli otrębami z rivanolem.

* * *
Człowiek, który przychodzi do stajni tylko pojeździć konno, nawet jeżeli sobie konia samodzielnie przygotuje, wyczyści, osiodła i oporządzi po skończonej jeździe, nie zdaje sobie sprawy jak wiele spraw wiąże się z codziennym utrzymaniem takiego zwierzęcia w dobrej kondycji. Ile trzeba mieć wiedzy, ile trzeba czasu poświęcić, ile rzeczy zorganizować (szczepienia, weterynarz, kowal itp), ile zabiegów wykonać. W pewnym sensie koń w stajni jest uzależniony od człowieka jak dziecko i takiej też opieki wymaga. Cieszę się, że mogę odrobinę "liznąć" również tych codziennych obowiązków. Mam nadzieję, że dzięki temu, nawet jeżeli któryś z dużych nieparzystokopytnych(!) mieszkańców Jackowa zrzuci mnie z grzbietu, kopnie, ugryzie lub nadepnie na nogę (co wcześniej czy później nastąpi), zrobi to z odrobiną czułości... :-))

QŃ-ec.


piątek, 16 września 2011

Nogi jak z waty - cz. 2

Tu się zaczyna: Nogi jak z waty - cz. 1

Nie w głowie był mi wtedy TFU blog, więc na Facebooku na gorąco dzieliłem się moimi wrażeniami:

[9 czerwca o 11:29]
Muszę Wam powiedzieć, że się niesamowicie "zakręciłem" na punkcie koni. Dziś kolejna jazda. "Rozmowa" z koniem za pomocą werbalnych i niewerbalnych sygnałów sprawia, że jest to coś zupełnie różnego od każdej innej aktywności ruchowej/sportowej. To nie jest tak, ze "człowiek jeździ na koniu". Człowiek i koń jeżdżą razem.
[9 czerwca o 13:16]
Mam takie wrażenie, że Rudy, na którym od dwóch dni jeżdżę, jest dla mnie wyrozumiały. Wydaje mi się, że on dobrze wie, że ja nie za bardzo wiem co mu chcę powiedzieć a mimo to nie wykorzystuje tego przeciwko mnie :-) zapewne dzięki bliskości właścicielki - Oli. Od czasu do czasu reaguje tak, jakby chciał mi przekazać: "Ej, o to ci chodziło?" albo "Myślałem, że o to ci chodziło". Dotyczy to szczególnie sytuacji, w których rusza szybciej niż chciałem :-) Podobało mi się, że gdy pierwszy raz chciałem go zatrzymać to mnie nie posłuchał. Posłuchał mnie za to za drugim razem, gdy Ola powiedziała mi, żeby mu najpierw "odpuścić" a potem poprosić go o wykonanie polecenia jeszcze raz. Zareagował i powiedział: "Dopiero teraz wiem, że naprawdę chciałeś się zatrzymać" :-)
[9 czerwca o 15:44]
Wczoraj chciałem Rudemu przekazać, że zaczynamy kłusować. Myślałem, że już wiem jak się to robi, spiąłem go więc piętami. On uznał, że ja wiem co robię i ruszył dość mocno, mocniej niż oczekiwałem. Dopiero Ola go przyhamowała, dając mu jednocześnie do zrozumienia: "Hej Rudy, temu facetowi jeszcze nie można ufać" :-))) a mnie powiedziała, że daję mu zbyt wyraźne znaki. Dzięki temu od tej pory starałem się być subtelniejszy a Rudy zaczął wyraźnie lepiej mnie rozumieć :-)
Tak było tuż przed trzecią z kolei jazdą na Rudzielcu, której od rana nie mogłem się doczekać. Nogi zebrały się w sobie i zapomniały już o wacie. Po trzeciej jeździe było więc tak:

[9 czerwca o 21:59]
Dziś się dużo działo! Był kłus bez strzemion i galop z wodzami w rękach (tzn. bez kurczowego trzymania się siodła :-)). Były pierwsze próby samodzielnej jazdy kłusem! Rudy nie wiedział dlaczego zachowuję się jakbym miał zamiar zlecieć z siodła ale był wyrozumiały i starał się mnie utrzymać na grzbiecie. Może dlatego, że wcześniej sprzątnąłem po nim wielką kupę? :-)) Na koniec nakarmiliśmy wszystkie konie w stajni :-)


[ Jakość tego filmiku jest mizerna, bo nie wiem w jaki sposób umieścić na Bloggerze film w lepszej jakości.
Moi facebookowi znajomi mogą go jednak zobaczyć również na Facebooku ]

Pierwsze koty za płoty, pierwsze końskie kupy na widłach! Zachwyceni i szczęśliwi wróciliśmy z Beatką do domu odpocząć, bo nazajutrz czekał nas wyjazd na KFPP Opole 2011. Wiedzieliśmy już, że TO DOPIERO POCZĄTEK! Wkrótce potem znów przysiadłem do Google i wziąłem się za kolejne poszukiwania "stajni w pobliżu". O tym co znalazłem będzie w kolejnym odcinku wyBryków.

QŃ-ec.

P.S. Rudy został wystawiony na próbę cierpliwości w dniach 7-9 czerwca 2011 r.

Inni mieszkańcy stajni Dubelbar :-)

Nogi jak z waty - cz. 1

Po ekscytacji pierwszymi spontanicznymi próbami jazdy w galopie nadszedł czas na bardziej racjonalne podejście do tematu. Usiadłem więc do komputera i zdałem się na nieocenione Google. Rozpocząłem poszukiwania miejsc, w których można pobyć z końmi, i które leżą w moim zasięgu terytorialnym oraz finansowym. Pierwsze stajnie, które znalazłem, przerażały mnie ściśle ustalonym harmonogramem jazd od godziny do godziny, różnego rodzaju karnetami i sformalizowaną strukturą nastawioną na metodyczne szkolenie. Mnie zależało na czymś bardziej spontanicznym i niezobowiązującym, bo przecież nie zamierzam zostać zawodnikiem klasy światowej ani nawet powiatowej. Choć kto mnie tam wie, o zawodach, w których brałem udział, na razie jedynie w charakterze widza, opowiem innym razem :-)

Beatce obiło się o uszy, że Jej sąsiadka z Bielawy Ola zajmuje się końmi. Ponieważ zbliżał się nasz tygodniowy wyjazd do Bielawy, postanowiliśmy od tego zacząć, mimo iż nie mogliśmy znaleźć stajni na Google Maps a jak wiadomo, jeżeli czegoś nie ma na Google Maps to nie istnieje a jeżeli kogoś nie ma na Naszej Klasie (lub Facebooku) to nie żyje :-) Okazało się jednak, że Ola żyje, ma się dobrze, i jest chętna do pomocy. W ten sposób trafiliśmy do stajni Dubelbar w Przerzeczynie Zdroju, prowadzonej przez Paulinę i Olę.

O.J. "Dubelbar" strony WWW jeszcze nie ma ale wkrótce będzie miał! Stajnię można jednak już znaleźć na Google Maps.

Rudy i moje "anglezowanie"
Gdy przyjechaliśmy do stajni, Ola oznajmiła nam, że będziemy pobierać nauki na Jej koniu - Rudym. Rudy nigdy nie jeździł w rekreacji, skakał za to przez przeszkody. Ola sama nie była pewna, czy Rudy nie "przyszaleje" i nie pokaże nam, że nasze miejsce jest na ziemi a nie na końskim grzbiecie. Okazało się jednak, że Rudy szanuje Olę i jej polecenia, jadąc na lonży czułem się więc bezpiecznie i komfortowo. Rudy z pewnością czuł się znacznie mniej komfortowo, gdy obijałem mu tyłkiem siodło ucząc się anglezowania. Był jednak tolerancyjny i cierpliwy. Kiedy zsiadałem z konia, nogi cudem nie złożyły mi się w harmonijkę. Przekonałem się, że posiadam mięśnie i ścięgna, o których istnieniu nie wiedziałem. Przekonałem się również jak to jest, gdy te nowo poznane mięśnie odmawiają współpracy. Gdy wsiadałem do samochodu, miałem problem z naciśnięciem pedała gazu. O hamulcu nawet nie myślałem, zresztą po ekscytującej jeździe na Rudym puściły mi wszelkie hamulce :-) Jakoś jednak wróciliśmy do domu a ja się wziąłem za rozmasowywanie nowo poznanych partii mięśni.

Czujne oko Oli spod konia :-)
Następnego dnia, pomimo naprawdę dużego bólu, zrobiłem sobie poranną rozgrzewkę, masaże, rozciąganie, czyli - krótko mówiąc - autoodnowę biologiczną dla ubogich. Zamierzaliśmy z Beatką kontynuować naukę jazdy konnej, mimo iż wcale nie byłem przekonany, że tym razem nogi pozwolą mi utrzymać się w siodle. Okazało się jednak, że pozwoliły!

Ciąg dalszy: Nogi jak z waty - cz. 2



niedziela, 11 września 2011

"Proszę pana, to jest koń!"

Stało się, choć były to jedne z ostatnich rzeczy, o których popełnienie bym siebie podejrzewał. Pierwszą rzeczą było umieszczenie własnego zada na końskim grzbiecie. Drugą, będące konsekwencją odkrycia własnych skłonności do emocjonalnego ekshibicjonizmu, założenie bloga na ten temat.

Gdy pierwszy raz zbliżałem się do konia, mając w perspektywie najpierw przygotowanie go do jazdy a zaraz potem również samą jazdę, nie wiedziałem jak to będzie. Z jednej strony, choć bez przekonania, chciałem za namową Dominiki spróbować. Z drugiej strony obawiałem się wszystkiego, począwszy od tego jak będę reagował na zapach konia, skończywszy na tym jak będę reagował na zapach końskiego łajna. Mnóstwo innych obaw znalazło się gdzieś pośrodku, zwyciężyła jednak ciekawość.

Maks był spokojnym i utrzymanym w czystości wałachem, więc od razu odkryłem pierwszą ważną rzecz: czysty koń wcale nie śmierdzi, jest za to niesamowicie przyjemny w dotyku. Po wyczyszczeniu Maksa nastąpił moment zakładania ogłowia i siodłania. Pani instruktorka zaczęła krok po kroku wykonywać stosowne czynności, tłumacząc mi przy tym nazwy kolejnych elementów końskiego rzędu. Ja przysłuchiwałem się stojąc tuż obok i głaskając konia po zadzie. W pewnej chwili nie usłyszałem jakiejść nazwy, więc nie przestając głaskać konia zapytałem: "przepraszam, co to jest?". Pani instruktorka podniosła głowę, spojrzała na mnie, potem na moją rękę spoczywającą na boku konia i mówi: "Proszę pana, to jest koń!". Widocznie nie wyglądałem na zbyt błyskotliwego faceta, pani instruktorka postanowiła więc na wszelki wypadek jednoznacznie wytłumaczyć na co ja mam konkretnie wsiąść. :-)) Tak się to wszystko zaczęło, była to pierwsza lekcja dla mnie, dla Beatki i dla mojego Grzesia.

Nie, nie było tak, że od razu zapałałem wielkim entuzjazmem do nauki jazdy konnej. Tak się jednak złożyło, że trafiłem na poprawiny Roberty i Jacka, gdzie były od dyspozycji gości dwa wałachy. Właściciel okazał się niezwykle sympatycznym facetem w budzącym moje zaufanie kowbojskim kapeluszu i wziął mnie na lonżę. Dakar nie miał wielkiej chęci do jeźdżenia w kółko ale trochę udało się na nim pokłusować i nieporadnie poanglezować. Zszedłem z niego po kilku minutach z bananem od ucha do ucha, ponieważ właściciel powiedział, że idzie mi całkiem nieźle i coś z tego będzie. Po jakimś czasie,  gdy staliśmy w pobliżu z grupką znajomych, podszedł do mnie właściciel koni, i zapytał: "To co, spróbuje pan w galopie?". Jak już pisałem, kapelusz budził moje zaufanie, więc nie trzeba było mnie długo namawiać. Wskoczyłem na Dakara a właściciel przypiął lonżę i wypuścił nas na kółko.

Myślę, że to był właśnie ten moment. Dakar miał fenomenalny, komfortowy galop a mnie zupełnie przypadkiem udało się na te kilka hopków wejść idealnie w jego rytm. Galopowałem tylko przez chwilę ale wrażenie było NIESAMOWITE i od tego momentu wiedziałem już, że tego chcę. No i zaczęło się na całego.

W życiu bym nie pomyślał, że będę chciał o tym wszystkim pisać i to jeszcze publicznie. Popełniłem jednak z emocjonalnego rozpędu kilka notek na Facebooku. Ponieważ Facebook się do tego typu działań kiepsko nadaje a moja końska grafomania sprawia mi nieoczekiwaną frajdę, postanowiłem, w pełni świadom własnej językowej ułomności i popełnianych błędów, których się wstydzę, że założę TFU bloga. Dla siebie, dla moich dzieci tych narodzonych i tych jeszcze nienarodzonych, wnuków i prawnuków. Niech wiedzą, że ich przodek ułanem nie był ale na koniu jeździł! A co!
:-)

Napisane notatki z Facebooka przeklepię sobie tutaj w przyszłości.

QŃ-ec.

W.


Grześ
Beatka

P.S.:
- Pierwsze jeździeckie nieporadności na Maksie - 2 maja 2011.
- Pierwsze jeździeckie nieporadności w galopie na Dakarze - 29 maja 2011.